W filmie „Gomorra” Matteo Garrone nie ma aniołów – chłopiec o twarzyczce cherubina wydaje na śmierć matkę swojego najlepszego przyjaciela, a inni kandydaci na niewinne dusze strzelają w dzikim uniesieniu z kałasznikowów rozebrani do slipek (pewnie po to, by nie pobrudzić prochem ubrania). Nie ma aniołów i może dlatego nikt nie zostaje uratowany: cały Neapol z filmu Garrone to jedno wielkie siedlisko zła i występku: zarówno członkowie kamorry, neapolitańskiej mafii, która w ciągu ostatnich trzech dekad zabiła więcej ludzi niż IRA i ETA razem wzięte, jak i jej ofiary. Rozróżnienie na katów i ofiary jest tu zresztą czysto umowne – żaden z bohaterów nie wie do końca, czy dziś będzie zabijał, czy zginie. Zresztą nawet jeśli dziś będzie tylko zabijał, to wcześniej czy później znajdzie się po niewłaściwej stronie lufy.
I tylko siarki ani innych trucizn nie ma potrzeby spuszczać z nieba, bo wypełniają one – dosłownie – okoliczne kamieniołomy, załomy skalne, wysypiska śmieci. Kamorra kontroluje przecież nie tylko handel narkotykami, warsztaty krawieckie produkujące oryginalne (tak, oryginalne, nie żadne podróbki) ciuchy dla największych na świecie domów mody, ale również segregację odpadów, zwłaszcza toksycznych. To przez nie Neapol i okolice zmieniają się w wielkie rakotwórcze szambo.
Trudno porównać film Garrone z jakimkolwiek innym obrazem o mafii. Nie ma on nic wspólnego z epickimi opowieściami o „ludziach honoru” takich jak bohaterowie Coppoli z rodziny Corleone czy Scarface Briana De Palmy. „Gomorra” nie jest także kolejną próbą odbrązowienia mitu mafijnego, osadzenia go w brutalnej, ale ciągle fascynującej dla zewnętrznego obserwatora rzeczywistości, czym są np. filmowe przygody Tony’ego Soprano i jego kolegów. Nie ma tu, jak w „Rodzinie Soprano”, żadnych wyrafinowanych dwuznaczności, miejsca na sympatie, choćby głęboko ukryte, dla bohaterów. Obrazowi Garrone brakuje również filmowego wigoru, dramatycznej dynamiki akcji i postaci „Miasta Boga”. W przeciwieństwie do książki Roberto Saviano, na której oparto scenariusz, nie jest to też osobisty akt oskarżenia, emocjonalny protest przeciwko bardzo złym ludziom. W istocie film Garrone jest przedstawionym z dokumentalną precyzją zapisem kilku epizodów, których spoiwem narracyjnym i treściowym jest zadawanie śmierci.
Niektórzy recenzenci pisali o „Gomorze” w nawiązaniu do włoskiego neorealizmu: to nieporozumienie. W tym filmie brak zasadniczych cech filmów De Siki i Rosselliniego: przejmującego poczucia niesprawiedliwości świata, dramatu jednostki i grupy społecznej oraz potrzeby buntu przeciw zastanemu porządkowi rzeczy. „Gomorra” to miejsce, w którym zbrodnia, nędza ludzka i łamanie prawa nie są aberracjami, ale normą. Jak tłumaczy mafijny biznesmen swojemu podwładnemu, który nie chce dłużej służyć bandytom: „ten system tak funkcjonuje, nie ja go wymyśliłem, ale tak już jest”. I nie ma drogi ratunku dla bohaterów. Jest w tym filmie niezwykle wymowna scena, w której weselny orszak idzie zewnętrznym korytarzem bloku: panna młoda w białej sukni pod rękę ze swoim wybrańcem, zapewne żołnierzem mafii. Nagle w tym krajobrazie śmierci pojawia się krótka zapowiedź życia, ale to tylko los drażni się z człowiekiem – nikt poważnie tych obietnic nie traktuje.
W gruncie rzeczy jedyną emocją bohaterów, która przewija się nieustannie przez ten film, jest ludzki strach: te nerwowe odruchy na dźwięk strzałów (brzmią głośno, głośniej niż w zwykłych filmach gangsterskich), te nieruchome twarze i zastygłe usta, w których niemal czuć słodycz śliny.