Na błękitnym niebie nie widać ani jednej chmury, powietrze jest rozpalone do białości, a bezlitośnie palące słońce oślepia wędrowca. Wiatr unosi tumany szarego kurzu wysuszającego gardło; gorący podmuch pali twarz i ręce. Wokoło na kamiennych połaciach płaskowyżu usianego czarnymi okruchami skalnymi dominuje kosmiczna pustka ożywiona tylko od czasu do czasu pełnymi ekspresji formacjami skalnymi, które przez miliony lat wiatr wyrzeźbił w najbardziej nieprawdopodobne kształty ludzi i zwierząt. Żadnego punktu odniesienia, tylko przytłaczająca jednostajnie płaska przestrzeń bez granic, z nieustannie uciekającym horyzontem.
Wiadomo jednak, że przez saharyjską hamadę, pustynię skalistą, wiedzie od studni do studni niewidoczny szlak odciśnięty w pamięci nomadów. Przez setki kilometrów na nagim pustkowiu brak jest śladu trawy. Żadnej szansy na jakiś chociażby skąpy cień, z wyjątkiem tego, który daje leżący jednogarbny wielbłąd. Środowisko szczególnie okrutne i nieubłagane dla człowieka i niesprzyjające dla każdego żywego stworzenia. Podróżnik traci tu kompletnie poczucie rozmiaru i odległości. Ogarnia go udręka i obawa, a lęk przejmuje nawet tutejszych koczowników, co znalazło ozdwierciedlenie w ludowych przekazach.
[srodtytul]Leila, czyli olśnienie[/srodtytul]
Jeden z poganiaczy wielbłądów zaczyna nucić piosenkę, którą podchwycają współtowarzysze. Zanosi ona ich w fantastyczny świat snów, do źródła bogatego w wodę, do przynoszącej ukojenie oazy, w której pozostawili swoje wybranki. To radość duszy na myśl o nadchodzącej nocy.
Po skwarnym dniu nadciąga niemający ceny błogi chłód wieczoru. Zimno przynoszące drętwienie ciała przenika do organizmu, który po całodziennym zabójczym upale odczuwa już nawet pięciostopniowy spadek temperatury. Francuzi przywykli mówić, że na Saharze w ciągu dnia człowiekowi mózg wysycha na słońcu, a w nocy szpik zamarza w kościach.