Walki nie zaprzestaliśmy

Spotkać takiego człowieka to jest rzecz niespotykana. Nigdy się razem nie nudziliśmy. O swoim mężu Stefanie opowiada Zofia Korbońska

Aktualizacja: 26.04.2009 00:43 Publikacja: 25.04.2009 15:00

Rzeźba postaci Jana Kilińskiego zdjęta przez Niemców z pomnika, przed budynkiem Muzeum Narodowego, g

Rzeźba postaci Jana Kilińskiego zdjęta przez Niemców z pomnika, przed budynkiem Muzeum Narodowego, gdzie była ukrywana, 1942 r.

Foto: EAST NEWS

Red

[b]Rz: Pani życie ze Stefanem Korbońskim to pół wieku przeżywane w różnych miejscach i okolicznościach. Czy umiałaby pani wyróżnić jego najważniejszy, przełomowy moment?[/b]

[b]Zofia Korbońska:[/b] Takim momentem zwrotnym był wybuch wojny. Pobraliśmy się ze Stefanem w lipcu 1938 r. I właściwie całe nasze wspólne życie upłynęło pod znakiem wojny. Bo po zakończeniu tej wojny „regularnej” zaczęła się druga okupacja – sowiecka – i my walki nie zaprzestaliśmy. Braliśmy w niej czynny udział w kraju, a potem za granicą. W tych zmaganiach mój mąż odgrywał rolę jako polityk i jako pisarz. Wojna od początku do końca wyznaczała sposób życia, jego tempo i zadania. Mąż mój należał do założycieli Polskiego Państwa Podziemnego, był szefem Kierownictwa Walki Cywilnej. Naszym bardzo istotnym wkładem w walkę była radiostacja KWC, która działała od sierpnia 1941 r. każdego dnia, aż do końca wojny, bez przerwy. Po powstaniu, kiedy Armia Krajowa straciła łączność radiową z Londynem, wszystkie depesze szły przez naszą radiostację. Do ostatniej chwili, do 1945 roku.

To była prawdziwa linia frontu, wielkie dzieło Stefana, a ja mu pomagałam, z czego jestem bardzo dumna. Mój mąż był świetnym organizatorem. Z zawodu był adwokatem, więc o radiofonii nie miał zielonego pojęcia. Ale jak sobie coś raz postanowił, to konsekwentnie dążył do celu. Wyszedł z założenia, że jeżeli Polskie Państwo Podziemne ma sprawnie funkcjonować, to władze cywilne w kraju muszą mieć stałą łączność z Londynem. Świat zachodni musi być informowany o tym, co się dzieje w okupowanej Polsce.

[b]Z waszych depesz korzystało BBC, a także działająca w Wielkiej Brytanii polska radiostacja Świt, informująca o sytuacji w kraju na bieżąco, stwarzając przy tym wrażenie, że komunikaty płyną w eter bezpośrednio z Polski.[/b]

Tajemnica Świtu opierała się na naszej codziennej robocie. Gdyby Stefan nie wychodził dzień w dzień o szóstej rano na miasto, żeby zdobywać materiał, i gdyby od razu nie wracał do domu, dzięki czemu ja mogłam przyniesione informacje zaszyfrować i zanieść do radiostacji, to by się to nie udało. Dlatego też w Londynie odbiorcy naszych depesz mogli w ciągu paru godzin nadać drogą radiową najnowsze wiadomości dla słuchaczy. W ten sposób uprawiało się dywersję, straszyło się Niemców i informowało o życiu ludności w kraju. Zrobiliśmy bardzo porządną robotę, jeśli chodzi o informowanie o tym, co Niemcy wyprawiali z ludnością żydowską.

[b]Kiedy latem 1942 r. przesłaliście kilka depesz o rozpoczętej w Warszawie likwidacji getta i masowych wywózkach Żydów do obozów zagłady, nie dano wam wiary.[/b]

Długo nie podawano tego do publicznej wiadomości. Dziwiliśmy się, bo na ogół bardzo nam ufali i wiedzieli, że tu nie ma żadnej lipy, że nasze informacje nie są w najmniejszym stopniu zafałszowane, tylko rzeczywistość jest okropna. Później, kiedy doniesienia te zostały potwierdzone z innego, brytyjskiego źródła, wyjaśnili nam, że początkowo nie uwierzył ani nasz rząd, ani Anglicy. Uznano, że to nadmiar antyniemieckiej propagandy z naszej strony...

[b]Wasza radiostacja, która przetrwała tak długo i miała tak imponujące osiągnięcia, była zjawiskiem wyjątkowym zarówno w skali kraju, jak i całej okupowanej Europy. Jak to było możliwe?[/b]

Faktycznie w żadnym z okupowanych krajów nie istniała tego rodzaju radiostacja, która by informowała świat codziennie i przez cały okres wojny. Wojskowa łączność radiowa z Londynem była oparta na większej organizacji. Rozkaz generała miał dłuższą drogę do przejścia, przez szereg biurek, szuflad, a to zabierało czas i włączało większą liczbę ludzi. Nasza komórka była niewielka. Mój mąż przygotowywał depesze, które musiały być dobrze przemyślane, krótkie, treściwe. Każde słowo się liczyło. Dawał mi to do zaszyfrowania. Potrafiłam szyfrować gdziekolwiek, bo znałam szyfry na pamięć, w kawiarni, w bramie, na kolanie. To była duża specjalizacja. Na początku było nas kilka osób. Wszyscy robiliśmy wszystko. Sami taszczyliśmy sprzęt. Później trzeba było wykształcić obserwatorki, szyfrantki. Ja też musiałam się wielu rzeczy nauczyć. Stefan był oczywiście duszą całego przedsięwzięcia. Wynajdywał ludzi. Ale organizowanie lokali, które trzeba było nieustannie zmieniać, to już nie tylko on.

Myśmy bardzo dużo ryzykowali, przedłużając godziny pracy. Wojskowe radiostacje nie mogły tak ryzykować, bo miały odpowiedzialność wobec większej liczby ludzi. Nie miały też takiej możliwości jak my, żeby szef rozmawiał codziennie z podwładnymi. Ten kontakt był tak bliski, że można śmiało powiedzieć, iż byliśmy rodziną, rodziną radiową. Dlatego to nam się jakoś udało.

[b]Znajdowali się państwo jednak często w sytuacjach bezpośredniego zagrożenia życia. Jak radziła pani sobie ze strachem?[/b]

Kiedy Niemcy wprowadzili taki terror, że na każdym kroku czyhała śmierć na każdego, przy czym oczywiście w większym stopniu na zaangażowanego w konspirację, to nie odczuwało się aż tak wielkiego strachu. Poza tym byliśmy młodzi. Ja się bałam przede wszystkim o Stefana. I jak traciliśmy ludzi, to była rzecz bardzo bolesna i bardzo, bardzo dramatyczna. Mieliśmy swoje wpadki. Jeżeli nasza grupa liczyła w sumie od 40 do 50 osób, to połowa z nich zginęła w tej robocie. Niemcy doskonalili sposoby wykrywania naszych stacji i gdy wprowadzali nowe metody, z którymi nie byliśmy jeszcze obeznani, to początkowo mieli efekty. Jak na przykład podczas wpadki przy ul. Dolnej, gdzie stoi jeszcze ten dom, który odwiedziłam, jak byłam w Warszawie. Sami wtedy o mało nie wpadliśmy, ale cudem boskim wyszliśmy z tego ze Stefanem cało.

[b]Wtedy zginął wasz telegrafista Mirek. Pani mąż opisał, jak państwo wychodzą z kamienicy, a obok leży ciało przyjaciela. Pani się tylko przeżegnała, ale nie wolno się było nawet na chwilę zatrzymać…[/b]

Tak, przechodzimy obok i musimy czym prędzej odejść...

[b]W książce „W imieniu Rzeczypospolitej” opisane jest zdarzenie, kiedy pani z jednym ze współpracowników niosła w torbie sprzęt radiowy i nagle ta torba się rozpadła. I wszystko na środku ulicy się rozsypało. Współpracownik wziął nogi za pas. A pani spokojnie to poskładała. Skąd ten chłód w ogniu walki?[/b]

[śmiech] Nie wiem, skąd się to brało. Ale to dyktowała sytuacja. Gdybym cokolwiek innego zrobiła, zaczęła histerycznie płakać albo krzyczeć, zwiększałabym niebezpieczeństwo. Ktoś, kto się brał do konspiracji, musiał mieć zdrowe nerwy i musiał mieć do tego pewne warunki. A my z mężem nadzwyczajnie się do tego nadawaliśmy. Nawet w pewnym sensie o tym marzyliśmy. Bo jak prowadziliśmy narzeczeńskie jeszcze rozmowy, to zawsze zazdrościliśmy różnym znanym postaciom, że żyły w historycznych czasach. Byliśmy na tyle lekkomyślni…

[b]I romantyczni…[/b]

Tak, romantyczni, to na pewno! Początki okupacji były dla nas szalenie podniecające. Myśmy wierzyli w całkowite zwycięstwo.

[b]Pan Stefan we wspomnieniach wyznaje, że na samym początku perspektywa włączenia się do akcji podziemnej miała dla niego urok wielkiej przygody.[/b]

Mój mąż był człowiekiem o wielkim apetycie na życie. Z temperamentu był człowiekiem czynu. Miał też poczucie dramatu historycznego. Był ukształtowany przez dom, typowo polski dom o tradycjach patriotycznych. Zamiłowanie do historii, do wszystkiego, co jest związane z Polską, występowało u niego w wyjątkowym natężeniu. Już jako małe dziecko chciał zostać bohaterem narodowym. Takie było jego marzenie, które się zresztą spełniło.

[b]To marzenie zaczął już realizować za młodu. Będąc jeszcze gimnazjalistą, w listopadzie 1918 r., jako członek Polskiej Organizacji Wojskowej brał udział w wyzwalaniu Częstochowy, następnie walczył w obronie Lwowa. A potem, co zostało odnotowane na jego świadectwie maturalnym, „w roku 1920 w czasie najazdu nieprzyjaciół stanął w obronie ojczyzny”.[/b]

Jego życiorys świadczy o tym, co było dla niego podstawową wytyczną. I powiem pani coś, co może wyda się staroświeckie, niezgodne z duchem czasu, ale w moim pojęciu ma duże znaczenie. Mój mąż był człowiekiem czystym i niewinnym. Zawsze tak o nim myślałam, ale pierwszy raz mam odwagę to powiedzieć głośno. Był człowiekiem prawdomównym, z wielkim poczuciem sprawiedliwości. A przy tym był bardzo lubiany, szalenie towarzyski. Umiał przekonywać ludzi. Miał ogromną łatwość komunikacji, czemu zresztą zawdzięczał osiągnięcia w swoim zawodzie jako adwokat. Cóż, muszę go chwalić – przecież to mój mąż. Ale on był nie tylko moim mężem, lecz także moim wodzem, człowiekiem, dla którego mogłabym dosłownie oddać życie, gdyby tego wymagała sytuacja. Spotkać takiego człowieka to jest rzecz niespotykana. A jak już się spotka, to warto iść jego śladami. Nigdy się razem nie nudziliśmy. Prowadziliśmy niekończące się rozmowy.

[b]I tego musi pani od 20 lat brakować...[/b]

Tego brakuje mi potwornie. Ciągle się czuję niedogadana. Jak bez części mózgu człowiek żyje…

[b]W 1946 r. pani mąż spotyka znajomego z czasów wojny, który rzuca ni to z żalem, ni to z wyrzutem pytanie: „No i co wyszło z całego waszego tyrania?… g…!”. Szybko zrozumieli państwo, że Polska tę wojnę przegrała?[/b]

Naturalnie. Ale ani przez chwilę nie wątpiliśmy, że nie było innego wyjścia, jak podjąć walkę, a więc że było i że jest warto walczyć.

[b]Co państwo myśleli z perspektywy lat o wyborach w 1947 r. i o próbie Mikołajczyka porozumienia się z komunistami?[/b]

On nie znał Rosji. Ale trzeba pamiętać, że nadzieje w kraju wiązały się absolutnie z Mikołajczykiem. Reakcja na jego powrót była fantastyczna. Wszyscy byli rozentuzjazmowani. Mąż się łudził, że Mikołajczyk coś ugra. A potem z przerażeniem przychodził i mówił: „Czy to jest możliwe, aby ten człowiek przyjechał z niczym?”. To pytanie zadawali sobie wszyscy ludowcy. A przyjechał z niczym. Bo jak po ucieczce w 1947 r. przyszedł do Churchilla z pretensjami, to on mu odpowiedział, że jako premier Wielkiej Brytanii działał w interesie swego kraju, a on – Mikołajczyk – mógł przecież odrzucić jego rady, jeśli uważał, ze godzą w interes Polski.

[b]W listopadzie 1947 r., zagrożeni niechybnym aresztowaniem przez UB, uciekają państwo ukryci na szwedzkim statku, by przez Anglię przedostać się do Stanów Zjednoczonych. Zaczyna się nowy rozdział życia.[/b]

Tak, zimna wojna. Działalność mego męża na emigracji jest bardzo mało znana. A to był ogrom pracy. Napisał dziesięć książek, które odniosły wielki sukces. Jego wojenne wspomnienia „W imieniu Rzeczypospolitej” stały się bestsellerem w środowisku Polonii. Angielskie wydanie miało także wspaniałe recenzje.

No i jego działalność polityczna: przede wszystkim jako założyciela, a także przez wiele lat przewodniczącego Zgromadzenia Europejskich Narodów Ujarzmionych (Assembly of Captive European Nations), zwanego ACEN. W jego skład wchodziły delegacje dziewięciu krajów, które po wojnie znalazły się za żelazną kurtyną. Głównym celem było utrzymanie sprawy przywrócenia wolności i niepodległości tych narodów na powierzchni życia politycznego na Zachodzie. Dlatego konieczne były stałe kontakty z Białym Domem, Departamentem Stanu, Kongresem. Praca ta wymagała także łączności z władzami Polonii, z którymi ACEN współpracowało bardzo harmonijnie. Stefan odbywał coroczne podróże do Strasburga, siedziby Rady Europy, w której pozostawiono wolne miejsca dla tych dziewięciu delegacji ze statusem obserwatorów. Tę współpracę można by określić jako zalążek pełnego zjednoczenia Europy.

[b]Czy ACEN wywierało wpływ na politykę Zachodu?[/b]

Bardzo często w wielu istotnych sprawach ACEN zapobiegało pewnym posunięciom Związku Sowieckiego na arenie międzynarodowej, przede wszystkim tym zmierzającym do uczynienia sytuacji w ujarzmionych krajach wewnętrzną sprawą Rosji. ACEN wydawało po angielsku doskonały biuletyn informacyjny, który był czytywany przez władze amerykańskie. ACEN przeciwstawiało się sowieckiej propagandzie, pisząc memoranda, organizując manifestacje, np. podczas Zgromadzenia Ogólnego ONZ w Nowym Jorku.

[b]Ale nawet w wolnym świecie nie byli państwo bezpieczni. Kiedyś w Berlinie próbowano dokonać zamachu na męża…[/b]

Miał szczęście, że uszedł cało. Do naszego waszyngtońskiego mieszkania włamywano się kilkakrotnie. Poza tym zawsze w okresach tzw. detente, czyli odprężenia ze Związkiem Sowieckim, wzmacniały się wpływy komunistyczne. W takich czasach część bardzo porządnych i pożytecznych ludzi traciła pracę wskutek ignorancji Amerykanów, wskutek przefiltrowania instytucji przez agentów. Pracując w Głosie Ameryki, bardzo dobrze się w tym orientowałam.

[b]Czy walka o Polskę ostatecznie zakończyła się zwycięstwem?[/b]

W dużym stopniu tak. Bo naród przetrwał i dowiódł, że jest wytrzymały jak żaden inny. Dla mnie cudem – inaczej tego nigdy nie określam i nie odczuwam – jest Warszawa. Ciągle widzę Warszawę w gruzach. I uważam, że to jest ósmy cud świata, który zawdzięczamy Panu Bogu, ale zawdzięczamy go też narodowi. Nikomu innemu! I to, czy tamta ulica będzie krzywa, czy tamten dom nie taki, nic nie szkodzi. Kto nie był w powstaniu i w ogóle w czasie okupacji w Warszawie, ten nie wie, co to był lud warszawski. Był w ludziach niebywały pęd do walki. Głównymi cechami podziemia była powszechność i spontaniczność. Ludzie garnęli się do walki. Oczywiście nie wszyscy mogli być członkami organizacji, lecz pozostali też jakoś chcieli się przyłączyć. Jak była łapanka na ulicy, to ostrzegano się nawzajem. Można było zapukać do cudzych drzwi i najczęściej nikt się nie dziwił i albo wskazywał kryjówkę, albo wypuszczał tylnymi drzwiami.

[b]Często marzyli państwo o powrocie do Warszawy?[/b]

Oczywiście. Jeszcze kiedy Stefan chorował, planowaliśmy, że jak wyzdrowieje, to pojedziemy razem. To było straszne. Stefan zmarł w kwietniu 1989 r., a ja pojechałam we wrześniu. Bez niego… wydawało mi się, że tego nie przeżyję...

[b]Co chciałaby pani powiedzieć młodemu pokoleniu Polaków?[/b]

Nasze życie obfitowało w takie przygody, jakich nie da się z niczym porównać, choćby nawet z lotami na Księżyc. Oczywiście nie życzę wam, byście zaznali podobnych rzeczy. Tak więc z pewnością o takich przygodach nie marzycie, ale – nigdy nie wiadomo – może się ich doczekacie. I wtedy życzę wam z całego serca zwycięstwa. I wierzę w wasze zwycięstwo!

[ramka][b]Stefan Korboński [/b]

(1901 – 1989). W latach 1918 – 1919 jako ochotnik walczy w obronie Lwowa. Bierze udział w wojnie polsko-bolszewickiej 1919 – 1920 r. i w III powstaniu śląskim. Po studiach prawniczych prowadzi praktykę adwokacką. Wiąże się z ruchem ludowym, jest członkiem PSL-Wyzwolenie a następnie Stronnictwa Ludowego. Walczy we wrześniu 1939 r. Jest członkiem konspiracyjnego SL „Roch”. W 1941 r. mianowany szefem Kierownictwa Walki Cywilnej. Bierze udział w powstaniu warszawskim. W marcu 1945 r. mianowany delegatem rządu na kraj. W 1947 r. wybrany na posła na Sejm z ramienia PSL. Zagrożony aresztowaniem ucieka do Stanów Zjednoczonych. Przewodniczący Zgromadzenia Ujarzmionych Narodów Europy (ACEN) i Polskiej Rady Jedności w USA. Odznaczony Krzyżem Virtuti Militari, Krzyżem Armii Krajowej, medalem Sprawiedliwy wśród Narodów Świata (1980), Orderem Orła Białego (pośmiertnie). Autor książek poświęconych Polskiemu Państwu Podziemnemu i pierwszym latom powojennym (m.in „W imieniu Kremla”, „W imieniu Rzeczypospolitej”). Zmarł 23 kwietnia w 1989 r. w Waszyngtonie. [/ramka]

[b]Rz: Pani życie ze Stefanem Korbońskim to pół wieku przeżywane w różnych miejscach i okolicznościach. Czy umiałaby pani wyróżnić jego najważniejszy, przełomowy moment?[/b]

[b]Zofia Korbońska:[/b] Takim momentem zwrotnym był wybuch wojny. Pobraliśmy się ze Stefanem w lipcu 1938 r. I właściwie całe nasze wspólne życie upłynęło pod znakiem wojny. Bo po zakończeniu tej wojny „regularnej” zaczęła się druga okupacja – sowiecka – i my walki nie zaprzestaliśmy. Braliśmy w niej czynny udział w kraju, a potem za granicą. W tych zmaganiach mój mąż odgrywał rolę jako polityk i jako pisarz. Wojna od początku do końca wyznaczała sposób życia, jego tempo i zadania. Mąż mój należał do założycieli Polskiego Państwa Podziemnego, był szefem Kierownictwa Walki Cywilnej. Naszym bardzo istotnym wkładem w walkę była radiostacja KWC, która działała od sierpnia 1941 r. każdego dnia, aż do końca wojny, bez przerwy. Po powstaniu, kiedy Armia Krajowa straciła łączność radiową z Londynem, wszystkie depesze szły przez naszą radiostację. Do ostatniej chwili, do 1945 roku.

Pozostało 93% artykułu
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Adwentowe zwolnienie tempa
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą