Odpowiedni wiek na pierwszą książkę dla „młodego” prozaika to była wtedy solidna czterdziestka. Krytycy debatowali nad przyczynami „zjawiska spóźnionego debiutu”, oczywiście, jak to w Peerelu, starannie omijając sedno sprawy, czyli zbiurokratyzowanie i petryfikację komunistycznego światka literackiego. Podobny problem – przewagę starych, zasiedziałych profesorów nad młodymi asystentami – miały wtedy wyższe uczelnie. Zresztą uczelniom tak zostało, zdaje się, do dziś, w literaturze sytuacja uległa zmianie na też złą, ale w inny sposób.
Dziś debiuty wydają się wręcz przedwczesne. Zdecydowana większość nowych pisarzy wypala się w pierwszej książce. Potem drukują coś słabszego, a później już kompletną katastrofę. Niekiedy wydają jeszcze jakiś zbiór wyciągniętych z szuflady opowiadań z wczesnej młodości albo tekstów prasowych, tylko dla podtrzymania obecności nazwiska na rynku i w katalogach wydawniczych – i szlus.
Jakaś liczba pisarzy meteorów, gasnących zanim na dobre rozbłysną, zdarza się oczywiście zawsze. Ale jeśli zjawisko ma charakter masowy, o czymś to chyba świadczy. A droga, jaką przebyli, powiedzmy, Witkowski (od fascynującego „Lubiewa” po wysiloną w każdym zdaniu i kompletnie pustą „Margot”), Bieńkowski (bardzo ciekawy debiut „Jest”, słabsze „Nic” i kompletnie nieudany „Biało-czerwony”) czy nawet Kuczok (na początku dyskusyjny, ale bardzo nagradzany „Gnój”, a na końcu bezdyskusyjna chała „Senność”), jest drogą od lat przemierzaną przez większość młodych pisarzy. Z litości i dla oszczędności miejsca nie wymienię wielu, wielu innych nazwisk, które by tu pasowały.
Zjawisko jest nieco maskowane przez fakt, że debiutantom udało się zawłaszczyć pewien mechanizm, który wypracowały salony na użytek swych autorytetów. Otóż wedle salonowej etyki mistrzów się tylko chwali na najwyższym diapazonie
– mistrz nigdy nie ma słabszych chwil. U Kapuścińskiego każde kolejne byle „Lapidarium” było warte tyle samo co „Cesarz”, u Miłosza jakiś „Piesek przydrożny” zrównany został w bałwochwalczych recenzjach z „Traktatem poetyckim”; głupie to i w sumie wyrządzające mistrzom szkody, ale tak właśnie w naszym bezmyślnym życiu literackim jest.
Debiutantom udało się zyskać podobny immunitet. Jeśli ktoś ciekawie zadebiutował, to, jak choćby wspomniani Kuczok czy Witkowski, już zawsze będzie zachwalany, nawet gdy ewidentnie schodzi na psy. To część obyczajowości naszej pseudoelity widzącej w książce bibelot, którego ustawienie na półce świadczyć ma o przynależności do warstwy lepszej, niewymagającej za to czytania, bo to już by było wobec oklaskujących salon półinteligentów wymogiem zbyt daleko idącym.