Cichy morderca pisarzy

Zdumiewające rzeczy dzieją się w polskiej literaturze z debiutami. Za coraz dawniejszych czasów mej młodości powszechnie narzekano, że pisarze debiutują za późno.

Aktualizacja: 08.05.2010 08:44 Publikacja: 08.05.2010 04:21

Odpowiedni wiek na pierwszą książkę dla „młodego” prozaika to była wtedy solidna czterdziestka. Krytycy debatowali nad przyczynami „zjawiska spóźnionego debiutu”, oczywiście, jak to w Peerelu, starannie omijając sedno sprawy, czyli zbiurokratyzowanie i petryfikację komunistycznego światka literackiego. Podobny problem – przewagę starych, zasiedziałych profesorów nad młodymi asystentami – miały wtedy wyższe uczelnie. Zresztą uczelniom tak zostało, zdaje się, do dziś, w literaturze sytuacja uległa zmianie na też złą, ale w inny sposób.

Dziś debiuty wydają się wręcz przedwczesne. Zdecydowana większość nowych pisarzy wypala się w pierwszej książce. Potem drukują coś słabszego, a później już kompletną katastrofę. Niekiedy wydają jeszcze jakiś zbiór wyciągniętych z szuflady opowiadań z wczesnej młodości albo tekstów prasowych, tylko dla podtrzymania obecności nazwiska na rynku i w katalogach wydawniczych – i szlus.

Jakaś liczba pisarzy meteorów, gasnących zanim na dobre rozbłysną, zdarza się oczywiście zawsze. Ale jeśli zjawisko ma charakter masowy, o czymś to chyba świadczy. A droga, jaką przebyli, powiedzmy, Witkowski (od fascynującego „Lubiewa” po wysiloną w każdym zdaniu i kompletnie pustą „Margot”), Bieńkowski (bardzo ciekawy debiut „Jest”, słabsze „Nic” i kompletnie nieudany „Biało-czerwony”) czy nawet Kuczok (na początku dyskusyjny, ale bardzo nagradzany „Gnój”, a na końcu bezdyskusyjna chała „Senność”), jest drogą od lat przemierzaną przez większość młodych pisarzy. Z litości i dla oszczędności miejsca nie wymienię wielu, wielu innych nazwisk, które by tu pasowały.

Zjawisko jest nieco maskowane przez fakt, że debiutantom udało się zawłaszczyć pewien mechanizm, który wypracowały salony na użytek swych autorytetów. Otóż wedle salonowej etyki mistrzów się tylko chwali na najwyższym diapazonie

– mistrz nigdy nie ma słabszych chwil. U Kapuścińskiego każde kolejne byle „Lapidarium” było warte tyle samo co „Cesarz”, u Miłosza jakiś „Piesek przydrożny” zrównany został w bałwochwalczych recenzjach z „Traktatem poetyckim”; głupie to i w sumie wyrządzające mistrzom szkody, ale tak właśnie w naszym bezmyślnym życiu literackim jest.

Debiutantom udało się zyskać podobny immunitet. Jeśli ktoś ciekawie zadebiutował, to, jak choćby wspomniani Kuczok czy Witkowski, już zawsze będzie zachwalany, nawet gdy ewidentnie schodzi na psy. To część obyczajowości naszej pseudoelity widzącej w książce bibelot, którego ustawienie na półce świadczyć ma o przynależności do warstwy lepszej, niewymagającej za to czytania, bo to już by było wobec oklaskujących salon półinteligentów wymogiem zbyt daleko idącym.

Ale na bok odkładając mętne pochwały recenzentów – do pisarskiej cieplarni, by przypomnieć metaforę Bułhakowa, niewątpliwie wdarła się jakaś zaraza, od której młode pędy schną i gniją.

Nietrudno o diagnozę. Pouczającą wskazówką jest fakt, iż względnie cało uchodzą ci, którzy, jak Olga Tokarczuk, uciekają w różne światy magiczne, a najgorzej dołują autorzy próbujący lokować swe historie tu i teraz. Problem polega na tym, że istniejące tu i teraz jest przez establishment III RP odrzucane. Opisywanie go stanowi więc akt niepoprawności, wręcz – straszne słowo! – prawicowości. A nawet „pisowskości”. Pisarz, który chce być w kursie, w towarzystwie i na fali, musi opisywać rzeczywistość postulowaną. Rzeczywistość jak z gierkowskiej propagandy, udaną, radosną i dostatnią, w której jedynymi problemami są patriarchalni, katoliccy ojcowie i moherowe babcie, ewentualnie opór stawiany przez ciemnogród płynącej z Zachodu modernizacji.

A, niestety, pisarz, który w pogoni za „lansem” porzuca Prawdę na rzecz Słuszności, jest za to karany bezpłodnością. Konformizm, bo to właśnie ta choroba z Bułhakowowskiej cieplarni, zabija pisarzy cicho i skutecznie. Na śmierć.

Odpowiedni wiek na pierwszą książkę dla „młodego” prozaika to była wtedy solidna czterdziestka. Krytycy debatowali nad przyczynami „zjawiska spóźnionego debiutu”, oczywiście, jak to w Peerelu, starannie omijając sedno sprawy, czyli zbiurokratyzowanie i petryfikację komunistycznego światka literackiego. Podobny problem – przewagę starych, zasiedziałych profesorów nad młodymi asystentami – miały wtedy wyższe uczelnie. Zresztą uczelniom tak zostało, zdaje się, do dziś, w literaturze sytuacja uległa zmianie na też złą, ale w inny sposób.

Dziś debiuty wydają się wręcz przedwczesne. Zdecydowana większość nowych pisarzy wypala się w pierwszej książce. Potem drukują coś słabszego, a później już kompletną katastrofę. Niekiedy wydają jeszcze jakiś zbiór wyciągniętych z szuflady opowiadań z wczesnej młodości albo tekstów prasowych, tylko dla podtrzymania obecności nazwiska na rynku i w katalogach wydawniczych – i szlus.

Plus Minus
Nowy „Wiedźmin” Sapkowskiego, czyli wunderkind na dorobku
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
Michał Przeperski: Jaruzelski? Żaden tam z niego wielki generał
Plus Minus
Michał Szułdrzyński: Wybory w erze niepewności. Tak wygląda poligon do wykolejania demokracji
Plus Minus
Władysław Kosiniak-Kamysz: Czterodniowy tydzień pracy? To byłoby uderzenie w rozwój Polski
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Jak Kaczyński został Tysonem