Ludzie, którzy zastanawiali się głośno nad tym, czy szpiedzy sowieccy, agenci wpływu i użyteczni idioci dalej istnieją, byli piętnowani jako zoologiczni antykomuniści, bolszewicy a rebours czy żądne zemsty oszołomy. Pomysły lustracji agentów były napiętnowane przez autorytety moralne i organizacje międzynarodowe, jak OBWE.
Euforia, że nastąpił koniec historii i teraz zapanuje nudna, wszechogarniająca demokracja, trwała kilka lat, przerywana podejrzeniami, że rosyjska piąta kolumna wpływa na wydarzenia na przykład w Azerbejdżanie, Bułgarii, Rumunii, Ukrainie czy nawet w Polsce. Przyjęcie do Unii Europejskiej i NATO krajów zarządzanych kiedyś przez władze podporządkowane sowietom, przyspieszyło na pewno procesy demokratyzacji w tych krajach, ale też uniemożliwiło, a co najmniej bardzo uszkodziło, proces oczyszczania struktur państwowych z agentów – byłych czy obecnych – kiedyś służących ZSRS, a dziś Rosji.
Największe zdziwienie, że istnieje coś takiego jak postsowiecka rosyjska agentura panuje obecnie chyba w USA. Z jednej strony dziennikarze mają trudności z opisywaniem całkiem oczywistych faktów, z drugiej strony istnieje podejrzenie, że FBI, a zwłaszcza kontrwywiad, rozwiązały swoje wydziały zajmujące się – kiedyś w miarę skutecznie – penetracją rosyjską.
Zaszło równocześnie kilka związanych z sobą niewidoczną nitką zjawisk. Z jednej strony politycy zaczęli głosić, że Rosja jest taka sama jak inne kraje, że stosunki z Rosją należy „zresetować" (Hillary Clinton i prezydent Obama), że Putinowi dobrze patrzy z oczu i jest całkiem fajnym facetem (obaj prezydenci Bushowie i Trump). Taka postawa jest o tyle zrozumiała, ze Stany Zjednoczone od 1988 roku wpakowały miliardy dolarów w demokratyzację Rosji i trudno jest się przyznać, że wyrzuciło się tyle pieniędzy w błoto. Ktoś musiałby za to odpowiadać.
Biznes demokratyzacji jest bardzo intratnym przedsięwzięciem i podejrzewam, że lobbyści tego biznesu tuszują dziś w Waszyngtonie fakty, które można znaleźć w internecie. Nie tylko daleko idące układy, ale pewnie też wstyd oraz poczucie nierzeczywistości i groteski nie pozwalają politykom i dziennikarzom pisać o Dimitrim Simesie, uchodźcy z ZSSR, doradcy prezydentów Nixona i Trumpa, profesorze amerykańskich uczelni, wydawcy „National Interest" i autorytecie zapraszanym wszędzie jako prawdziwy znawca Rosji. Simes wyjechał z Waszyngtonu do Moskwy, zanim jego nazwisko zostało publicznie powiązane przez Roberta Muellera z aresztowaną Marią Butiną, oskarżoną o penetrowanie, zbieranie informacji i wywieranie wpływu na środowiska konserwatywne w USA. Kilka dni po przyjeździe do Moskwy Simes był już współgospodarzem programu „Wielka Gra" w proputinowskim pierwszym kanale telewizji rosyjskiej. I to nie z byle kim, a z wnukiem samego Mołotowa (tego od paktu Mołotow–Ribbentrop).