Rozgrzebana mozaika

Dwadzieścia lat po upadku muru berlińskiego w Europie Wschodniej wciąż brakuje wielkich, mądrych filmów o ostatnim półwieczu

Publikacja: 23.07.2010 13:39

Bohaterem „Czeskiego błędu" jest szanowany profesor psychiatrii, który właśnie ma dostać medal za ni

Bohaterem „Czeskiego błędu" jest szanowany profesor psychiatrii, który właśnie ma dostać medal za nieskazitelną postawę moralną. Tuż niedługo przed uroczystościami wychodzi na jaw, że w młodości współpracował z czeską bezpieką

Foto: Rzeczpospolita

W krajach postkomunistycznych tematy leżą na ulicy. Ostatnie 20 lat to w świecie, który dotąd żył odgrodzony od Zachodu murem berlińskim, czas wielkich, gwałtownych zmian. Filmowcy, zwłaszcza młodzi, zmiany te rejestrują. Zwykle kierują kamerę na tych, których transformacja zepchnęła na margines. Powstają filmy o bezrobotnych z małych miasteczek, o wykolejonych dzieciach lądujących w poprawczaku, o młodych, którzy nie mają żadnych perspektyw, decydują się wyemigrować na Zachód lub szukają łatwych pieniędzy, wchodząc w gangsterskie układy. A wreszcie o ludziach, którzy przeżyli szok wolności, a do nowej rzeczywistości wnoszą dawną mentalność.

Ze wschodnioeuropejskich obrazów wieje pesymizmem, dużo tu zagubienia, samotności, dramatów. Ale jest to kino interesujące, zapisujące problemy tej części świata, a czasem mówiące też coś ważnego o kondycji współczesnego człowieka. Znacznie trudniej idą artystom rozliczenia z przeszłością. Przez blisko pół wieku ci, którzy nie całkiem dali się wciągnąć w komunistyczną ideologię, wykorzystywali każdą odwilż, by pokazywać narody oszukane przez nową władzę. Ludzi żyjących w podwójnej moralności, bez paszportu w szufladzie, bez wolności słowa, wśród partyjnych układów i korupcji. Dzisiaj ze świecą szukać wielkich fresków w rodzaju „Człowieka z marmuru” Andrzeja Wajdy czy „Matki Królów” Janusza Zaorskiego.

[srodtytul]Ostrożność w wyrokach[/srodtytul]

Ale przecież co jakiś czas pojawiają się próby spojrzenia na drugą połowę XX wieku. Ci, którzy żyli lub dorastali w socjalizmie, wracają do świata znanego z autopsji, młodsi traktują tamten czas jak swoiste laboratorium totalitaryzmu. Ale jedni i drudzy zdają sobie sprawę, że w historii nie ma grubych kresek ani całkowicie jednoznacznych ocen.

Tę ostrożność w ferowaniu wyroków szczególnie czuje się w filmach opowiadających o inwigilacji obywateli i o tajnych współpracownikach służb specjalnych w czasach komunizmu. To dla społeczeństw krajów postkomunistycznych temat drażliwy i ogromnie ważny. Sprawa ujawniania akt Stasi, Służby Bezpieczeństwa, Securitate czy Statni Bezpiecnosti wszędzie wywołuje polityczne dyskusje. Artyści jednak, w przeciwieństwie do polityków, przypominają, że życie bywa bardziej złożone niż lustracyjne przepisy, pokazują skomplikowane, nierzadko tragiczne losy ludzi, którzy dostali się w tryby systemu totalitarnego. Fala takich filmów pojawiła się niedawno, i to właśnie one należą do najciekawszych dzisiejszych spojrzeń wstecz.

Cztery lata temu Florian Henckel von Donnersmarck dostał Europejską Nagrodę Filmową, a potem również Oscara za „Życie na podsłuchu”. To była historia agenta Stasi, który w 1984 roku dostał zadanie inwigilowania znanego dramaturga. Założył podsłuch w jego mieszkaniu, wdarł się w jego prywatność. Ale codzienne „obcowanie” z artystą zmieniło go. Von Donnersmarck odwrócił karty. Funkcjonariusz zaczął chronić swoją ofiarę, pisząc fałszywe raporty, donosicielką była partnerka pisarza, aktorka.

Ten film zmienił sposób opowiadania o procesie lustracji, a tropem von Donnersmarcka poszli następni, m.in. Michał Rosa, który w oryginalnej, nieszablonowej „Rysie” poruszył temat bardzo bolesny. Przypomniał, że ujawnienie współpracy z UB dotyka rodzin donosicieli. Że żony, mężowie, dzieci osób oskarżanych muszą zweryfikować swoje myślenie o najbliższym człowieku. Że muszą w oskarżenia uwierzyć lub nie. Przebaczyć lub nie.

[srodtytul]Nie całkiem niewinna kawa[/srodtytul]

W tym roku jednym z najlepszych filmów czeskich, pokazywanym na festiwalach w Berlinie i Karlowych Warach, był „Czeski błąd” Jana Hrebejka. Jej bohaterem jest szanowany profesor psychiatrii Pavel Josek, który właśnie ma dostać prestiżowy medal „Pamięć narodu” za nieskazitelną postawę moralną i walkę o prawa człowieka. Jednak niedługo przed uroczystościami, podczas kręcenia dokumentu o laureacie, ekipa filmowa odnajduje brakujące strony w aktach profesora. Wychodzi na jaw, że w młodości współpracował z czeską bezpieką. Co więcej, donosił na narzeczonego dziewczyny, w której się kochał. Pozbył się rywala-dysydenta zmuszonego do emigracji, ożenił ze swoją wybranką i przez lata był wzorowym mężem i ojcem. Pogodził się nawet z faktem, że córka Lucie, którą wychowywał, była dzieckiem jego poprzednika.

Hrebejk opowiada o zawiłościach uczuć, o wyrzutach sumienia i życiu z poczuciem winy, o strachu i wybaczeniu. Pokazuje wstrząs, jakim była dla rodziny informacja o przeszłości profesora. Dramat młodej kobiety dowiadującej się nagle, że człowiek, który ją wychował, nie jest jej ojcem. Reakcję żony, która z donosicielem przeżyła szczęśliwie kilkadziesiąt lat. Trafia też razem z Lucie do Szwecji, gdzie od nowa ułożył sobie życie jej biologiczny ojciec, przez lata niewiedzący o tym, że ma córkę.

„Wypicie kawy z prostytutką nie jest postrzegane jako niemoralne, pójście z nią potem do hotelowego pokoju – to już co innego. Problem w tym, że kontaktując się ze służbą bezpieczeństwa, człowiek miał wrażenie, że siedzi przy kawie, gdy tymczasem był już w pokoju” – mówi w pewnym momencie profesor. Odbierając statuetkę przyznaną mu za niezłomność w walce z komunizmem, publicznie przeprasza człowieka, którego skrzywdził. Po uroczystości cała rodzina usiądzie razem do stołu. W „Rysie” kobieta nigdy się nie dowiedziała, czy jej mąż naprawdę donosił na ojca. Wystarczyło samo podejrzenie, by nie potrafiła żyć, jakby nic się nie stało. Hrebejk stawia kropki nad „i”. W jego filmie nie ma niedopowiedzeń. Ale są pytania. Najtrudniejsze. Jak ludzie, którym zawalił się świat i wszystko, w co wierzyli, mają teraz ze sobą rozmawiać?

Hrebejk z pełną powagą traktuje bohaterów, a w jednej ze scen filmuje emerytowanego szefa służby bezpieczeństwa, który z dumą profesjonalisty mówi o psychologicznych metodach łamania ludzi i nakłaniania ich do współpracy. Ciarki przechodzą po plecach. Robiąc film o demonach przeszłości, autor „Musimy sobie pomagać” zrezygnował z typowego dla Czechów dystansu i specyficznego humoru.

Pozostał przy konwencji absurdalnej komedii Radim Spacek w „Walking too fast”. Tyle że śmiech zamiera widzowi w gardle. Bohaterem jego filmu jest wszawy funkcjonariusz służby bezpieczeństwa, który wbrew regulaminom usiłuje nawiązać bliskie kontakty z inwigilowaną osobą. Widzimy go w zwyczajnych sytuacjach: przeżywa chwile depresji, dostaje w czasie przesłuchań ataków astmy, pije z kamratami. Jest amoralny i obleśny. Ale nie on jeden. System totalitarny zmienił wszystkich, którzy się w tym filmie pojawiają. Nie jesteśmy w stanie polubić nawet dysydentów.

[srodtytul]Trzy sezony w piekle[/srodtytul]

Jednak rozliczenia z przeszłością to nie tylko zaglądanie do teczek. Reżyserzy z krajów postkomunistycznych wracają do ważnych, często traumatycznych momentów w historii swoich narodów.

„Trzy sezony w piekle” to debiut fabularny 44-letniego grafika i twórcy reklamówek Tomasa Masina. Film luźno oparty na życiu poety i filozofa Egona Bondy’ego jest opowieścią o utracie złudzeń. O czasie, gdy młody, zagorzały marksista, zetknąwszy się z narastającym pod koniec lat 40. stalinizmem, przechodzi do opozycji. – Ten temat wydał mi się fascynujący – mówi Masin. – Wyobraziłem sobie tamten czas, gdy po sześciu latach skończyła się wojna i ludzie znów zaczęli marzyć, patrzeć z optymizmem w przyszłość. A trzy lata później wszystko się zmieniło. Narodziła się nowa dyktatura, były aresztowania, wyroki. Czesi znów stracili wolność. A w Bondym spodobało mi się to, że potrafił dzięki niczym niepohamowanej wyobraźni przeciwstawić się opresyjnej rzeczywistości”.

W „Portrecie bojownika jako młodego człowieka” Rumun Constantin Popescu odsłania nieznaną kartę historii Rumunii. Opowiada o antykomunistycznym oporze zaraz po wojnie, gdy ponad tysiąc zbrojnych grup wycofało się w rumuńskie góry. Popescu śledzi losy oddziału partyzanckiego ukrywającego się w południowych Karpatach i utworzonego przez Gavrilę Ogoranu, którego pojmano dopiero w 1976 roku. Rumuńscy przeciwnicy nowego ustroju nigdy nie doczekali się pomocy z Zachodu, żyli w lesie wyłapywani systematycznie przez milicję i wojsko, podczas gdy Securitate katowało ich bliskich. Historia Ogoranu, zresztą postaci dość kontrowersyjnej, bo przez Żydów oskarżanej o antysemityzm, przez lata była w Rumunii tematem tabu, nagłośniono ją dopiero po 1989 roku. Film Popescu trafił na ostatnie Berlinale.

Wśród obrazów o latach 50. szczególne miejsce zajmuje polski „Rewers” Borysa Lankosza według scenariusza Andrzeja Barta. Film o trzech kobietach z trzech różnych pokoleń, które ze swoimi inteligenckimi korzeniami i zasadami musiały sobie znaleźć miejsce w nowej rzeczywistości. Kino inteligentne, przewrotne, zrywające z bezpiecznymi schematami, łączące różne konwencje i stające się uniwersalną przypowieścią o czasach terroru.

Próbuje też łamać schematy myślenia o latach 50. znany rumuński aktor teatralny i filmowy Horatiu Malaele, który w „Cichym ślubie” („Nunta muta”) cofa się do marca 1953 roku. Po śmierci Stalina w Rumunii panuje żałoba. Tymczasem w małej wsi szykuje się wesele. Żeby nie odwoływać całej uroczystości, goście postanawiają, że wszystko odbędzie się w ciszy, bez słowa. Pomysł był. Niestety, film jest zbyt teatralny, a udział wielu gwiazd grających role wieśniaków nie przydał mu, przynajmniej w Rumunii, wiarygodności.

Nowego tonu szuka też Walery Todorowski. Jego „Hipsters” to musical w przeciwieństwie do większości nowych rosyjskich produkcji niosący wiele radości życia. Todorowski opowiada, jak w latach 50. grupa młodych moskwiczan wyrażała swój bunt wobec szarości i terroru, zanurzając się w kontrkulturowej i absolutnie niepasującej do socjalistycznej ideologii kulturze jazzu. Mels, sztywny i konkretny członek Komsomołu, walczy z rówieśnikami, którzy szaleją na zwariowanych przyjęciach i słuchają „wywrotowej”, zachodniej muzyki. Tak jest do chwili, gdy zakochuje się w jednej z hipsterek. Krytycy rosyjscy sugerowali, że film jest alegorią putinowskiej Rosji, w której wszelka inność jest spychana na margines. Pojawia się tu nawet parafraza słynnego zdania Putina: „Nie jesteś zdrajcą. Jesteś wrogiem”, jeden z komsomolców mówi bowiem do zakochanego Melsa: „Nie jesteś wrogiem, jesteś zdrajcą”. Sam Todorowski przyznaje, że opowiedział o wolności i o pragnieniu, by nie być kolejną twarzą w szarym tłumie. – To są tęsknoty, które pojawiają się w każdym czasie – mówi.

[srodtytul]Love story i rewolucja [/srodtytul]

W filmach z krajów postkomunistycznych powracają przełomowe momenty historii. Rok 1956, 1968, wreszcie przełom roku 1989. O ludziach żyjących w systemie totalitarnym zawsze niestrudzenie opowiadała na Węgrzech Martha Meszaros, wieńcząc swoją pracę znakomitym „Niepochowanym” o Imre Nagyu, w który wmontowała autentyczne zdjęcia z rewolucji węgierskiej 1956 roku.

Ale niewielu twórców idzie dzisiaj w Budapeszcie jej śladem. Po ostatnim festiwalu filmów węgierskich Meszaros krzyczała do młodych pokazujących filmy wyłącznie o zagubieniu swoich rówieśników: „Czy myślicie, że życie to tylko seks?”. Ale nieliczni twórcy szukają nowych kluczy i sposobów opowiadania o przeszłości. Krisztina Goda w filmie „Wolność i miłość” zamknęła historię w melodramacie z ciekawym punktem wyjścia. Na początku lat 50. Węgrzy mieli najlepszą na świecie drużynę piłki wodnej, która przegrała mecz tylko raz, w Moskwie, gdy sędziowie nie pozwolili jej pokonać drużyny ZSRR. W 1956 roku w Melbourne chcą się Rosjanom zrewanżować. Wiadomo, że ten mecz będzie miał podtekst polityczny. Ale gdy w Budapeszcie wybucha rewolucja, chłopcy z drużyny muszą dokonać wyboru: postawić na sport czy zaangażować się w prawdziwą walkę. Film odniósł na Węgrzech olbrzymi sukces frekwencyjny, ale krytycy podkreślali, że za mocnymi scenami rewolucji kryła się love story zrealizowana na modłę hollywoodzką.

Rozliczenia z komunistyczną przeszłością stały się również udziałem Rosjan. Na polskich ekranach mogliśmy oglądać choćby dwa obrazy lat 60. Osadzony na Krymie „Kierowca dla Wiery” Pawła Czuchraja opowiadał o świecie pełnym brudu, w którym nikt nie mógł się czuć bezpieczny. W „Papierowym żołnierzu” Aleksiej German jr pokazywał ludzi przygotowujących w epoce Chruszczowa pierwszy lot człowieka w Kosmos, którzy na ziemi nie byli w stanie uporać się z ideologią i własną wiarą – legła w gruzach po ujawnieniu zbrodni Stalina.

Swoje rozliczenia mają też byłe sowieckie republiki. Na ostatnim festiwalu w Karlowych Warach pojawiły się np. wyprodukowane w Azerbejdżanie „Lalki” („Kuklalar”). Chingiz Rasulzade (rocznik 1972) zrobił film o dojrzewaniu swojego pokolenia. Bohaterowie mają po 17 – 18 lat i dorabiają, pracując w nadmorskim parku. W kostiumach Myszki Miki biegają po alejkach i fotografują się z dziećmi. Ale przychodzi moment, gdy te przebrania, podobnie jak i inne maski przywdziewane w domu i szkole, zaczynają ich uwierać. Nasila się spór o Górny Karabach, masowe demonstracje Ormian przekształcają się w ormiańsko-azerbejdżańską wojnę narodowościową. Chłopcy przyłączają się do walczących. Tylko jeden, zakochany w dziewczynie, nie zdąży na miejsce spotkania. Poczuje się zdrajcą, ale przeżyje. Ten film oparty na autentycznych wydarzeniach, zamyka zdjęcie chłopców w śmiesznych kostiumach. Przy każdym data śmierci.

Ciekawe, że rzadko wraca na duży ekran rok 1989. W nakręconym przed czterema laty „12.08: na wschód od Bukaresztu” Rumun Corneliu Porumboiu zaproponował satyrę na wschodnioeuropejskie podejście do historii, film o mentalności mieszkających w małym miasteczku Rumunów, kilkanaście lat po upadku Ceausescu żyjących w świecie, w którym niewiele się zmieniło, ale próbujących sobie przypisać kombatancką przeszłość – udział w przewrocie, jaki nastąpił w tym kraju po ucieczce Nicolae Ceausescu. Z kolei Radu Munteanu pokazał „Papier będzie niebieski” o milicjancie, który w 1989 roku przechodzi na stronę demonstrujących. Ciekawie wpisują się w ten nurt polskie filmy z „Mniejszym złem” Janusza Morgensterna na czele.

[srodtytul]Dorośliśmy do historii [/srodtytul]

Są wreszcie obrazy, których twórcy z dystansu obserwują fenomen codziennego życia w czasach socjalizmu. Niedoścignionym wzorem są tu znakomite „4 miesiące,

3 tygodnie i 2 dni”, w których Cristian Mungiu, opowiadając historię młodej kobiety, która dokonuje aborcji, oddał całą grozę i nienormalność życia w czasach Ceausescu.

O tym, w jak różnych konwencjach można o tamtym czasie opowiadać, świadczą też polskie przykłady. Wojciech Smarzowski w „Domu złym” sportretował ostatnio polską prowincję, gdzie wódka lała się strumieniami, a ludzie żyli w moralnym bagnie, wśród poczucia bezkarności władzy, szantażu i donosicielstwa. A Juliusz Machulski spojrzał na socjalizm z uśmiechem, przypomniał, jak żyliśmy bez paszportów, nosząc z dumą na ulicy sznur papieru toaletowego zdobyty spod lady, z niemałym trudem.

Nienormalne uważaliśmy za normalne. To chyba najbardziej gorzka refleksja, jaka zostaje po obejrzeniu tych obrazów.

– Po roku 1989 byliśmy za bardzo pochłonięci teraźniejszością i tworzeniem nowego ładu, aby zajmować się przeszłością – mówi Agnieszka Holland. – Teraz dorośliśmy do tego, aby zastanawiać się nad historią, likwidować białe plamy i walczyć z przekłamaniami 60 lat komunizmu.

Pewnie innego zdania jest wielu internautów, którzy na forach piszą, że mają dość rozliczeń, patrzenia wstecz, martyrologii. Tylko że bez tamtych lat nie bylibyśmy tacy, jacy jesteśmy dzisiaj. Dlatego warto do nich wracać. I czekać na wielkie, mądre filmy o tamtym czasie. Bo na razie filmowcy serwują nam głównie kamyczki do mozaiki.

W krajach postkomunistycznych tematy leżą na ulicy. Ostatnie 20 lat to w świecie, który dotąd żył odgrodzony od Zachodu murem berlińskim, czas wielkich, gwałtownych zmian. Filmowcy, zwłaszcza młodzi, zmiany te rejestrują. Zwykle kierują kamerę na tych, których transformacja zepchnęła na margines. Powstają filmy o bezrobotnych z małych miasteczek, o wykolejonych dzieciach lądujących w poprawczaku, o młodych, którzy nie mają żadnych perspektyw, decydują się wyemigrować na Zachód lub szukają łatwych pieniędzy, wchodząc w gangsterskie układy. A wreszcie o ludziach, którzy przeżyli szok wolności, a do nowej rzeczywistości wnoszą dawną mentalność.

Ze wschodnioeuropejskich obrazów wieje pesymizmem, dużo tu zagubienia, samotności, dramatów. Ale jest to kino interesujące, zapisujące problemy tej części świata, a czasem mówiące też coś ważnego o kondycji współczesnego człowieka. Znacznie trudniej idą artystom rozliczenia z przeszłością. Przez blisko pół wieku ci, którzy nie całkiem dali się wciągnąć w komunistyczną ideologię, wykorzystywali każdą odwilż, by pokazywać narody oszukane przez nową władzę. Ludzi żyjących w podwójnej moralności, bez paszportu w szufladzie, bez wolności słowa, wśród partyjnych układów i korupcji. Dzisiaj ze świecą szukać wielkich fresków w rodzaju „Człowieka z marmuru” Andrzeja Wajdy czy „Matki Królów” Janusza Zaorskiego.

Pozostało 91% artykułu
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Adwentowe zwolnienie tempa
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą