Poznali się na studiach historycznych. Oboje byli odporni na uroki przyrody. Zamiast do parków chodzili do antykwariatów i czytali książki. Bywały momenty trudne. – Bardzo chorowały nasze dzieci. Na początku małżeństwa tułaliśmy się po cudzych mieszkaniach, byliśmy żałośnie biedni. Jak się kłóciliśmy, nie robiliśmy tego szeptem, tylko żywiołowo. Żywiołowo się potem godziliśmy. Ale ratowało nas poczucie humoru. Złośliwość powiedziana w czasie kłótni, celna riposta sprawiała, że druga strona wybuchała śmiechem i było po sporze – opowiada.
Nie używał wulgarnych słów i można się było skompromitować w jego oczach, używając przymiotnika „upierdliwy”. Ale śmiał się, gdy dzieci mówiły „zajefajnie”, bo to językowa prowokacja. Nie ma wątpliwości: mieli z tego życia mnóstwo frajdy.
Nie czuł potrzeby zatrzymywania chwili. Nie był sentymentalny. Śmiał się, kiedy robiła zdjęcia. Nazywał to „neurotyczną potrzebą utrwalania”. Ale korespondowali za pomocą malutkich karteczek. Siedząc w domu, podrzucali je sobie na biurka. Pisał do niej: „Kocham Maszeczka. Wykrzyknik i kropeczka”. Czasem rysował komiksy: „Maszeczek się odżywia: kawa, marchewka, kawa, kawa”. A kiedy tłumaczyła „Przeminęło z wiatrem”, wyrażał zdegustowanie: „Kocham mojego Maszeczka bardzo, a bardzo i bardzo mu współczuję, że musi przebywać w towarzystwie tej durnej Scarlett O’Hary, idiotki wyjątkowej, i tego mydłka Ashleya”. I teraz, kiedy to czyta, potrafi się nawet uśmiechnąć. A jeśli czegoś naprawdę żałuje, to tego, że mieli tylko troje dzieci.
Najtrudniejszym momentem była identyfikacja rzeczy. Wyjazd do Mińska Mazowieckiego, gdzie po pierwszym przesłuchaniu przekazywano w biurze to, co nie budziło wątpliwości. Dokumenty z nazwiskami i zawartość kieszeni. Potem było gorzej. Należało wejść do ogromnej hali, gdzie na ustawionych w podkowę stołach wyłożono przedmioty. Mszały, sztuczne szczęki, biżuterię, pieniądze, portfele, okulary, porwane paski od spodni. Ale najgorsze były olbrzymie płachty plastiku, na które wyłożono ubrania i buty. Według sektorów przeszukania. Odnosiło się czasem wrażenie, że parą do jednego buta jest inny, wyłożony trzy płachty dalej. – Zobaczyłam coś, co wydawało mi się stertą szalików, apaszek, a okazało się marynarką. Wtedy odmówiłam dalszego oglądania – opowiada. – Jak daleko trzeba być pozbawionym empatii, żeby nie pomyśleć, że dla nas te rzeczy mogą być nie tylko pamiątką, ale relikwią?
Współtworzy Stowarzyszenie Katyń 2010. – Używamy słowa Katyń, bo nie czujemy się związani ze Smoleńskiem. Istotna dla nas jest misja, w jakiej wyruszali nasi bliscy – mówi. – Rodziny ofiar dzieli stosunek do prowadzonego śledztwa. Nie ma wspólnoty opartej na cierpieniu.
Do pracy wróciła połowicznie. W domu pisze książkę. – Cieszy mnie, że stałam się zdolna do wysiłku intelektualnego, bo przez pierwszy okres mogłam czytać wyłącznie to, co napisał mój mąż – opowiada.
W salonie stoi kilka jego portretów, szafka w rogu jest pełna pamiątek po nim. Stoi w niej urna z ziemią smoleńską, leży kolekcja wiecznych piór i różańców. – Moje dziecko zadało mi kiedyś pytanie, czy jak się wchodzi do sanktuarium, to trzeba się żegnać. Odpowiedziałam, biorąc to pytanie serio: Oczywiście, tak jak do świątyni. A córka mówi: Mnie chodzi o to sanktuarium.
W lipcu pojechali w Bieszczady. Ona, dziesięcioletnia Zuzia i Krzyś – cztery i pół roku – wędrowali po Połoninie Caryńskiej. Gdy wyruszali na szlak, przywitała ich błyskawica, ale potem zrobiła się pogoda. Ciepło, bez deszczu, plecy owiewał lekki wiatr. Rok wcześniej tu nie dotarli. Paweł chciał wejść na Caryńską, zaczęli się wspinać i wtedy nadciągnęła burza. Wrócili. Obiecali sobie, że przyjadą tu za rok.
Tym razem w Bieszczady przyjechała z dziećmi i przyjaciółmi. Gdy dzieci szły spać, zapadała cisza. Był czas na płacz, modlitwę, emocje pod rozgwieżdżonym niebem. Znów było pięknie, ale nie tak samo.
– Poznaliśmy się w harcerstwie, w 1992 r. na zimowisku. Jeszcze w Czechosłowacji – wspomina. Był inteligentny, mądry, przystojny, miał powodzenie u dziewczyn. Ona nie lubiła koncentrować na sobie uwagi, skromnie trzymała się z boku. I okazało się, że wybrał właśnie ją.
– Paweł był człowiekiem z krwi i kości, miał wady i zalety. Akceptowałam i kochałam go takiego, jakim był. Całym sobą angażował się w podejmowane przez siebie obowiązki i bardzo dużo czasu im poświęcał. Ceną za to często był brak czasu dla rodziny. I pojawiały się wyrzuty. A teraz nie ma już sporu. Już wiadomo, że trzeba się zająć wszystkim.
Z perspektywy czterech miesięcy mówi, że najgorszy był moment, w którym się dowiedziała o katastrofie. Pomyślała: „O Boże, rodzice!” – bo rodzice Pawła stracili już w wypadku córkę. Nagle zaroiło się od rodziny i przyjaciół. Pojawiła się informacja, że ktoś przeżył. Ale ona wiedziała – nie Paweł. Jego nie ma. Paweł nie żyje. A potem zadziałał wewnętrzny automat: sprawy, które trzeba załatwić. Trzeba polecieć i zidentyfikować.
Już w sobotę, 10 kwietnia, przyjaciele Pawła zorganizowali mszę św. Tak się złożyło, że została odprawiona o godzinie 20. O tej właśnie porze mieli z Pawłem iść na bal. Później o tej mszy znajomi mówili: „Paweł z nami był”.
W czasie kolejnych dni w Moskwie podczas identyfikacji miała wrażenie, że jego tam nie ma, jest tylko jego ziemski garnitur. A kiedy trumny były wystawione w Pałacu Prezydenckim i rodziny spędzały tam mnóstwo czasu, miała wrażenie, że Paweł mówi: „No dobra, to idziemy do domu”. Cały czas czuje jego opiekę nad nimi.
Dzieci o śmierci dowiedziały się razem z nią. Na lotnisku, kiedy odbierali trumnę z ciałem, powiedziała do nich: Słuchajcie: nie płaczemy. Jesteśmy dzielni jak tygrysy. I teraz wie, że to był błąd. Każdy musi mieć prawo do przeżywania żałoby po swojemu. Nie kryje więc przed dziećmi swoich łez, choć wie, że nie lubią, gdy płacze. Krzyś mówi: możesz płakać, ale tylko trochę.
Pierwsza reakcja to ogromna rozpacz. I wspomnienia. Mogła mówić i myśleć tylko o Pawle. Dopiero później w rozmowach pojawiały się inne tematy.
W Pałacu Prezydenckim minister Paweł Wypych zajmował się kontaktami z mediami. Były dni, kiedy rodzina i znajomi oglądali go w telewizji kilka razy dziennie. Śmiali się czasem, że boją się już lodówkę otworzyć, bo Paweł jest wszędzie. I nagle wszędzie go zabrakło. – Boję się włączania telewizora na programy informacyjne i publicystyczne. Wiem, że jego już tam nie zobaczę. A byłoby jeszcze gorzej, gdybym przez przypadek natrafiła na jakieś wspomnienie o nim – opowiada. Przyjaciele Pawła założyli jego stronę internetową. Jeszcze na niej nie była, choć wie, że kiedyś tam zajrzy.
Przyjaciele są zawsze, kiedy ich potrzebuje. Towarzyszyli jej też w Moskwie. Dzięki identyfikacji jest pewna, że pochowała właściwą osobę. To jest zamknięta sprawa. Stara się nie roztrząsać, która wersja katastrofy jest najbardziej prawdopodobna. – Może dlatego, że jestem prawnikiem. Wiem, że muszą być dowody – tłumaczy.
Nie interesuje się podziałami wśród rodzin ofiar katastrofy. – Na spotkaniu z prokuratorami zauważyłam, że łączy nas, bliskich ofiar, smutek w oczach związany z przeżywaniem tej żałoby. A żałoba to niedowierzanie, żal, ból, złość, strach, lęk, obawa i nieśmiała myśl, że trzeba żyć dalej
Ma lepsze i gorsze dni. Nagle w miarę dobrego nastroju – bo po tragedii nigdy przecież nie jest bardzo dobry – leci się w dół. Teraz jednak, po wielu próbach, jest w stanie w tym spadaniu się zatrzymać. – Wszystko musi mieć swój czas. Żałoba zagłuszona wraca w gorszej formie – tłumaczy.
– Nie czekamy na niego. Że zaraz przekręci klucz albo zadzwoni domofonem – opowiada. – Wiem, że go nie ma.
Teraz trwa oswajanie rzeczywistości. Bez niego. Dotknięcie każdej rzeczy samodzielnie. Mieszkanie, jedzenie, łóżko, spotkania z przyjaciółmi. Dlatego się mówi, że żałoba trwa rok.
– Jestem w trakcie – mówi. Wiele zostało jeszcze do oswojenia. – Początek roku, rocznica komunii Zuzi, moje urodziny i święta – wylicza. Święta napawają przerażeniem, ale wie, że znajdzie w sobie siłę. W procesie oswajania pomagają dzieci. Niosą życie. Cieszy się, że są podobne do Pawła. – Śmieję się czasem, że przemawia przez nie Paweł – opowiada.
W domu stoi duże zdjęcie – to, które było przy trumnie. Jak na Dzień Ojca dzieci przygotowały prezenty, postawiły je właśnie tam.
Księża mówią, że z każdej straty wynika dobro. Tak miało być. Tylko nie wiadomo dlaczego. – Paweł był moją drugą połówką, nie mam co do tego żadnych wątpliwości. I nagle nie mam tej osoby przypisanej przez Pana Boga. Najbardziej dojmującym uczuciem jest to, że nie mogę go dotknąć ani z nim porozmawiać. Nie mogę do niego zadzwonić, bo gdzie? Ale dziękuję Bogu za wspólny czas i za dwójkę dzieci.
Od września zacznie się nowy rok szkolny. Obowiązki rozdzielone od nowa między nią, teściów i rodziców. – Wtedy okaże się, czy jesteśmy w stanie pójść do przodu, czy zatrzymaliśmy się przy 10 kwietnia.