Bezpieczniacy i donosiciele

Dziennik podróży w przeszłość (5)

Publikacja: 09.10.2010 01:01

Donosicielstwo w tamtych latach było plagą nobilitowaną. Wielu młodych ludzi zostało zatrutych tym jadem. Sam zaznałem działania demoralizujących pokus jako 17-latek, instruktor zarządu dzielnicowego ZMP, następnie awansowany na przewodniczącego zarządu zakładowego tej organizacji w dużym przedsiębiorstwie.

Ileż to razy ci z wewnętrznego (komórki bezpieki w zakładzie) dopytywali mnie natarczywie o różnych członków związku, domagali się informacji. Już wtedy, choć ślepy jeszcze byłem, poczytywałem sobie za obowiązek nie ulegać ich żądaniom. Posiadłem od lat wyczulenie, może nawet obsesję na skalę zjawiska. Podświadomie więc spoglądając na wesołego, rubasznego Mirka, który zawitał na studia po kilku latach pracy zawodowej, jak wyjaśniał enigmatycznie, w administracji państwowej, zadawałem sobie natrętne pytania: Z resortu on czy nie? Sondowałem go podstępnie, zamieniłem się w dociekliwego śledczego.

Byli przecież na naszym roku prawa tajni i jawni funkcjonariusze, młodzieńcy na stałym etacie, studiujący i pracujący dla sprawy; wszystko musiało być obsadzone kadrą, która czuwa, nic nie mogło być pozostawione samopas. Porażał otwartością w tym względzie Marian. Młody funkcjonariusz bezpieki, został nim zaraz po maturze. Myślący, oczytany. Religijnie przyjął dogmaty nowej wiary. Siła jego przekonań była monolityczna. Mogła się równać z patriotyzmem Przemka. Dwóch apostołów na antypodach. Rozmowy z nim ciekawe, wibrował inteligencją. Na pewno szczery. Z robociarskiej rodziny w Ursusie. Dużo i chaotycznie czytał od dziecka. Zaczynał od wiary w Boga. Ksiądz, nauczyciel religii, duchowny o szerokich horyzontach był jego mentorem. Mariana dręczyły wątpliwości. Spierał się z księdzem. Chciał łączyć wiarę z aprobatą nowego ładu. Ksiądz obstawał twardo przy bożym porządku życia. Dysputy zamieniały się w zaciekłą walkę dwóch przeciwników. Marian przystał do komunizmu z potrzeby wiary. Nienawidził nierówności, nędzy, podziału na biednych i bogatych, wywyższonych i poniżonych. Urodzony utopista. Wizja świata zawładniętego przez zwycięski proletariat wydawała mu się spełnieniem marzeń o szczęściu na ziemi.

Widziałem w Marianie podobieństwo do siebie przed laty, kiedy tak namiętnie i ślepo wierzyłem w to samo. Tyle tylko różnicy, że dawno już się wyleczyłem. Marian uparcie trwał. Jego wyznania na dłuższą metę przytłaczały uporem, zupełnym brakiem wątpliwości, zatwardziałością ortodoksyjnego wyznawcy. Po studiach pragnął zostać prokuratorem. Przydawał oskarżycielskiemu urzędowi Temidy oczyszczającą moc tępienia zła i strzeżenia dobra. Widział się w roli czujnego inkwizytora.

Źle skończył. Zbrodnie Stalina wstrząsnęły nim do głębi. Rozpoczęło się odchodzenie od wiary. Z apologety Stalina stał się zajadłym przeciwnikiem. Rozpił się i poczuł się pozbawiony wszelkiej wiary. Po drugim roku rzucił studia. Po pijanemu wpadł pod pociąg w swoim rodzinnym Ursusie. Szkoda go. Zdolny był do wielkich czynów. Dotąd widzę jego niebieskie, świetliste oczy, wicher czupryny nad czołem i bladą twarz ascetycznego biczownika.

Z grona „czerwonych” jako kontrast Mariana zwracał uwagę Witek. Elokwentny, znał angielski i lubił się popisywać dobrym akcentem. – Złapałem w Londynie – wyjaśniał. Jego rodzice byli w służbie dyplomatycznej. Kilka lat spędził z nimi na Zachodzie. Aktywny zetempowiec, kandydował na członka partii. Traktował udział w tym wszystkim jako oczywistość. Absolutnie przekonany co do swojej dyplomatycznej kariery w przyszłości. Uroki i rozmach kapitalistycznego świata bardzo mu odpowiadały. Lubił się pochwalić koszulą z zagraniczną metką, włoskimi mokasynami, zapalniczką. Uważał, że nasz blok ze Związkiem Radzieckim na czele ma szansę na zdobycie całego świata. Tam na Zachodzie też mamy rzesze zwolenników. Miał zamiar pisać pracę magisterską z prawa międzynarodowego i profesor wykładający ów przedmiot był jego idolem. Należał do warstwy uprzywilejowanej w naszym kraju i tego statusu nie zamierzał tracić.

Zakochał się w pewnej ślicznej dziewczynie z romanistyki. Wodził za nią oczyma wiernego psa. Dawało to powód do licznych kpin, złośliwości. W tej odsłonie uczuciowej był bardziej ludzki, bezradny, boleśnie poraniony. Tym bardziej że romanistkę na jego oczach skutecznie uwodził student z Akademii Sztuk Pięknych po drugiej stronie ulicy. Był to donżuan Olo z wydziału rzeźby. Pięknie zbudowany, helleński posąg efeba z agory. Mirek miotał się w udrękach. Podszeptywano, że szukał haków na Ola. Chciał go wywalić z ASP. Obserwowaliśmy turniej dwóch konkurentów o rękę damy z dużym zainteresowaniem. Większość życzyła zwycięstwa przyszłemu rzeźbiarzowi.

– A co! – powiadał Tadek. – Wszystko chce mieć! Zazdrościł Mirkowi gładkiej drogi do góry. Odznaczał się pokrętną chłopską, naturą. Pochodził z rzeszowskiego. Wywodził się z dosyć zamożnej rodziny nieskłonnej do radykalizmu społecznego. Przeszedł z „Wici”, związku młodzieży pod egidą PSL Mikołajczyka, do ZMW pod patronatem PRL. Nie chciał zostać na gospodarce i uprawiać ojcowizny. Był najmłodszym ormowcem we wsi, odznaczył się w referendum i wyborach, zdobył pozycję działacza. Nic sobie nie robił z przekleństw ojca i innych przeciwników przemian. – Wiedziałem, skąd wieje wiatr – przechwalał się swoją dalekowzrocznością.

Po zaocznej maturze znalazł się na prawie rekomendowany przez partię. Jowialny, szybko przechodził do poufałości. My, warszawska paczka, trochę podkpiwaliśmy z niego, traktowaliśmy go jako ćwoka z awansu społecznego. Docinki znosił cierpliwie. Bardzo był ciekawy tak zwanego wielkomiejskiego życia. Skusiłem go i zaszliśmy do Dołka, nocnego dancingu w Polonii. Zabawialiśmy się w towarzystwie dziewczyn lekkich obyczajów. Zagrały mu hormony. Rozgrzał się na całego. Surową moralność socjalistyczną odrzucił bez wahania. Sporą część stypendium poświęcił na uciechy.

Wstydził się potem słabości i moją dyskrecję przyjął ze szczerą wdzięcznością. W rewanżu bronił mnie z pełnym zaangażowaniem, kiedy aktyw z naszego roku zarzucał mi chroniczną absencję na niektórych wykładach. W akademiku na Kickiego brał chętnie udział w libacjach, pokerowych partyjkach, lojalny kumpel. Nigdy nie uczynił żadnego użytku z prywatnych rozmów dotyczących rzeczywistości. Szydziliśmy w jego obecności z ideologicznego wodolejstwa, bzdurnej wymowy sloganów i haseł. Przypieraliśmy go do muru w sprawie kolektywizacji.

– No i co, kołchoz lepszy od sowchozu, powiedz!

Tadek stękał, wiercił się, tarł ucho, co było u niego oznaką wielkiego zakłopotania.

– Dajta spokój! – wreszcie bąkał. – A co ja mogę!

Zachował dużo zdrowego, chłopskiego rozsądku. Nie był fanatykiem nowej wiary. Chciał się jak najlepiej urządzić. Śmieszył nas archaicznym zwrotem w liczbie mnogiej – Tatulo powiedzieli. Matula powiedzieli...

„Bartek Zwycięzca” – ktoś go nazwał i trafił w dziesiątkę.

Przemka unikał jak ognia. Obawiał się jego antykomunistycznej otwartości. Może nie chciał czegoś tak obrazoburczego usłyszeć, o czym musiałby donieść? Po uzyskaniu magisterium Tadek rozpoczął pracę w MSW (nazwa MBP zniknęła w 1954 roku) w randze podporucznika. Zwierzył się bez żenady, że miał kilka możliwości, i ten wariant zatrudnienia wybrał ze względu na wyższe wynagrodzenie od początku i szybkie otrzymanie mieszkania. Zatrudniony został w Departamencie III zajmującym się pieczą nad uczonymi, aktorami, pisarzami, dziennikarzami i tym podobnymi.

Uwieczniony został w pracach historyków IPN dotyczących dziejów PRL. Wraz z ekipą operacyjną wkroczył do mieszkania na Muranowie, gdzie ideowy komunista redaktor Holland popełnił zagadkowe samobójstwo, wyskakując z okna wysokiego piętra. Ambitny, awansował i dokształcał się nieprzerwanie. Doktoryzował się w Akademii Spraw Wewnętrznych, pisząc rozprawę na temat kradzieży i wywozu dzieł sztuki z Polski. Doszedł do rangi pułkownika. Spotykałem go nieraz w późniejszych latach. Witał mnie wylewnie. Rozmawialiśmy o niczym; zdrowie, urlopy, wspominki z lat studenckich. Tematów niebezpiecznych zawsze unikał. cdn.

Donosicielstwo w tamtych latach było plagą nobilitowaną. Wielu młodych ludzi zostało zatrutych tym jadem. Sam zaznałem działania demoralizujących pokus jako 17-latek, instruktor zarządu dzielnicowego ZMP, następnie awansowany na przewodniczącego zarządu zakładowego tej organizacji w dużym przedsiębiorstwie.

Ileż to razy ci z wewnętrznego (komórki bezpieki w zakładzie) dopytywali mnie natarczywie o różnych członków związku, domagali się informacji. Już wtedy, choć ślepy jeszcze byłem, poczytywałem sobie za obowiązek nie ulegać ich żądaniom. Posiadłem od lat wyczulenie, może nawet obsesję na skalę zjawiska. Podświadomie więc spoglądając na wesołego, rubasznego Mirka, który zawitał na studia po kilku latach pracy zawodowej, jak wyjaśniał enigmatycznie, w administracji państwowej, zadawałem sobie natrętne pytania: Z resortu on czy nie? Sondowałem go podstępnie, zamieniłem się w dociekliwego śledczego.

Pozostało 88% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy