Enklawa

Dziennik podróży w przeszłość (6)

Publikacja: 16.10.2010 01:01

Enklawa

Foto: Rzeczpospolita, Andrzej Krauze And Andrzej Krauze

Najstarszym z nas był kolega w wieku 30 lat, imienia ani nazwiska nie pamiętam, o twarzy ziemistej, znużonej. Zawsze w szarym garniturze, pod krawatem, elegant jak na tamte czasy. Wyglądał co najmniej jak asystent z jakiejś katedry. Kiedyś wracaliśmy późnym popołudniem z zajęć i zaprosił mnie na kolację do restauracji. Alkohol nas rozgrzał i zaczęliśmy zmieniać lokale. Miał pieniądze. Wędrowna libacja nabrała rozmachu. Okazał się bywalcem. Szanowany przez szatniarzy, kelnerów, handlarzy walutą i różne inne osobistości.

Z jego pełnych dwuznaczności i niedomówień wypowiedzi wynikało, że był oficerem milicji w pionie kryminalnym. Znał biegle fachowe terminy z żargonu gliniarzy i złodziejskiej kminy. Urlopowany z powodu choroby płuc, zapragnął wyższych studiów. Jednak nie bardzo mu odpowiadał powrót do szkolnej ławy i belfrów, jak się wyraził. Nie wiadomo, czy mówił prawdę. Może to bajczarstwo, kamuflaż. W połowie drugiego roku przestał bywać na studiach. Zanikł zupełnie. Był niewątpliwie inteligentny, dosyć oczytany. Także na wskroś warszawski, co mnie do niego pociągało. Spędziłem z nim nawet w towarzystwie łatwych dziewcząt upojną noc w oficynie zrujnowanej kamienicy na Łuckiej. Właśnie! Trzeba wspomnieć o erotyzmie, miłosnych pragnieniach. Podnosiły temperaturę życia. Dziewczyny przyciągały oczy. Wyobraźnia rozbierała je z sukienek, bluzek, majtek. Pragnienie zdobywania i posiadania, nie wiem, jak to nazwać, objawiało się na przykład podmacywaniem w ciemnych kątach jednej koleżanki, aktywistki, obdarzonej potężnym biustem i krzakami czarnych włosów pod pachami. Wtedy ona luzowała znacznie gorset niedostępnej egerii rewolucji. Była otwarta w tym względzie. W podbojach pomagał alkohol.

Oprócz płodnych, krótkich przygód zapałałem mocniejszym i dłuższym afektem do koleżanki z mojej grupy, rosłej, wysportowanej blondynki, o pogodnej, jasnej twarzy. Pociągała. Zawrzały hormony. Bywałem u jej rodziców, mieli sklep na Pradze i klasyczny warszawski rodowód. Zapamiętałem usilne zabiegi spotkań z nią sam na sam. Były trudności. Rozmawialiśmy o wspólnej przyszłości. Ale potem, po 1958 roku serce moje zajęła czarnowłosa i drobna dziewczyna. Tak pozostało.

Próbując odtworzyć tamten czas, widzę wyraźnie, jak bardzo my wszyscy z roku akademickiego 1953/1954 byliśmy zdeformowani, psychicznie okaleczeni, poddani nieustannej presji. Można nas nazwać pokoleniem niewoli. Jako malcy zaznaliśmy okupacji niemieckiej i widoków wszelkiego okrucieństwa. Zaraz po klęsce Niemców dostaliśmy się w kleszcze sowieckiej obróbki. Trochę od pokolenia rodziców wiedzieliśmy o innej Polsce. Ale niepodległość, wolność, prawda to były dla nas mity w rozmaity sposób wyobrażane. Prawdziwej wolności nie znaliśmy przecież. I była w niektórych ciemna nienawiść, która tliła się gdzieś w ukryciu. Ludzkie krzywdy, cierpienia to była swoista codzienność. Raz było gorzej. Raz lepiej. Zawsze mogło przyjść najgorsze. Nigdy nie było dobrze. Uczyliśmy się dwulicowości. Byliśmy podejrzliwi, nieufni. Jedni drugich sondowali, doszukując się skrytych intencji, niedobrych zamiarów.

Niektórzy z nas po swojemu próbowali tworzyć sobie własne enklawy swobody, stroniąc od głównego nurtu rzeczywistości. Jeden z kolegów wyżywał się w sporcie. Grał w akademickiej drużynie siatkówki. Zajęli wysoką pozycję w mistrzostwach Polski. Pragnął wyłącznie poświęcić się tej dyscyplinie sportu. Wiązało się to z realnymi szansami wyjazdów za granicę. To było najgorętsze jego marzenie. Kto wie, czy nie zamierzał pozostać tam na zawsze. Mówił kiedyś o jakimś wujku czy stryjku z Chicago.

Kozio, prymus od pierwszego roku, kroczył już drogą przyszłego uczonego jurysty. Zyskiwał widoki na asystenturę w katedrze prawa cywilnego. Z prowadzącym seminarium doktorem dyskutował po partnersku. Wertował stare księgi prawa rzymskiego, Kodeks Justyniana, Napoleona. Na własny użytek uczył się łaciny. Być może nieświadomie szukał bezpiecznej neutralności.

Dla mnie pewnym antidotum był Brwinów. Zaprzyjaźniłem się z Dzidkiem, synem lekarza, bystrym, ciekawym życia chłopakiem, który podobnie jak ja nie odczuwał szczególnego pociągu do studiów prawniczych. Razem uczyliśmy się do sesji egzaminacyjnych w domu jego dziadków w Brwinowie. Dojeżdżaliśmy tam pociągiem elektrycznym i od razu otaczał nas inny świat. Stary, piętrowy dom o spadzistym dachu z czerwonej dachówki, z werandą. Oficyna przy bramie, rozległy ogród z wysokimi drzewami, psy. Dziadek Dzidka, przedwojenny burmistrz małego miasta na Mazowszu, jowialny, dobroduszny. Bardzo emocjonował się naszymi egzaminami i oczekiwał na nasz powrót przy furtce.

– No jak, chłopcy? – pytał – Pokażcie swoje indyki! Tak nazywał indeksy. Cieszył go dobry rezultat i po kryjomu przed babką stawiał nam karafkę mocnej dereniowej nalewki. Oblewaliśmy sukces. Babka, surowa, despotyczna matrona, chodziła zawsze z pękiem kluczy od spiżarni, kredensu, piwniczki w kieszeni fartucha. Zamożne mieszczaństwo, przechowali trochę dorobku z przeszłości i agresywna rzeczywistość polityczna dochodziła tu w mniejszym natężeniu. Niedzielne obiady; przychodził dystyngowany mecenas, pan rotmistrz z zawadiackim, siwym wąsem, emerytowany nauczyciel gimnazjum Giżyckiego w Warszawie, dama z ziemiaństwa, prowadziła gabinet kosmetyczny, inni osobliwi goście. Tajemniczą aurę roztaczał lokator z oficyny, brodaty, pleczysty Pietia. Biały Rosjanin wyglądał jak kupiec z Astrachania w XIX wieku. Przed wojną mieszkał w Wilnie. Jakimś cudem nie dopadli go Sowieci. Trudnił się pokątnym handlem walutą, pośrednictwem w dyskretnych interesach.

Pobytom w Brwinowie barwy i znaczenia dodawała bliskość Stawiska, gdzie mieszkał Jarosław Iwaszkiewicz, sławny pisarz. Widywaliśmy go na spacerach z psem. Ogromnej postawy, przemierzał dziarsko okoliczne łąki i brzozowe laski. Oglądałem się za nim i przypominałem sobie jego opowiadania o młynach, pannach z Wilka i starej cegielni. Książki od lat były moim pokarmem, ożywiały wyobraźnię i jako chłopiec lubiłem snuć na kanwie przeczytanych powieści własne fabuły. W Brwinowie widywałem żywego pisarza. Patrzyłem na niego z ciekawością.

Niejeden z nas próbował na własny użytek ubarwiać sobie szarą, monotonną codzienność. Nie komentowaliśmy politycznych wydarzeń, których strzępy docierały z zagranicznych rozgłośni radiowych w języku polskim, odbieranych na wysłużonych agach, telefunkenach, pudłach z magicznym zielonym okiem. Trzymaliśmy się w małych, ścisłych grupkach i tylko wtedy pozwalaliśmy sobie czasem na więcej otwartości. Na zewnątrz trzymaliśmy się ściśle obowiązującej poprawności.

Tym większym zaskoczeniem bywała postawa Przemka, nieprzejednanego wyraziciela bulwersujących poglądów. Nigdy nie miał knebla w ustach i walił bez ogródek, co myślał, wszystkim bez wyjątku. Aktywistom, donosicielom, zaoczniakom. Pamiętam, jak z żarliwością odpowiadał Dzidkowi i mnie (mieliśmy wolną godzinę między zajęciami i spacerowaliśmy po dziedzińcu) o bohaterstwie i determinacji przywódców konspiracji niepodległościowej podczas okupacji niemieckiej i później. Wyliczał jak litanię różnych „Winów”, „Nurtów”, „Młotów”, „Huzarów”, „Orłów”, „Mścicieli” i „Piorunów”. – Nie poddali się! – mówił z patosem. – – Ginęli w nierównej walce, osaczeni przez wroga wybierali samobójczą śmierć! Tylu ich było...

Docent z katedry procedury karnej - człek cichy i skromny, wawrzyn profesorskiego tytułu był dlań niedostępny ze względu na brak właściwej postawy politycznej - siedział na ławce i przysłuchiwał się przemowie Przemka. Nikły cień uśmiechu błąkał się po jego żółtawej, nalanej twarzy.

– Imponująca wiedza o niedawnej naszej historii – zauważył i wstał z ławki. Oddalił się nieśpiesznie w stronę biblioteki.

Przemek potrafił zgromadzić wokół siebie grupkę słuchaczy na schodach przed wejściem do audytorium czy przed szatnią. Mając publiczność, rozgrzewał się natychmiast i ochoczo rozprawiał na zakazane tematy.– Urodzony agitator – tak go ocenił nasz cyniczny mentor Włodek. – Po linii partyjnej kariera byłaby przed nim otwarta. Poszedł w złym kierunku.

Przemek miał pewnego rodzaju wariackie papiery. Tak się zdarza niekiedy i najbardziej zatwardziali politrucy pierzchali jak zające, żeby nie słuchać obrazoburcy. Pomylonego, mówili niektórzy.

Najstarszym z nas był kolega w wieku 30 lat, imienia ani nazwiska nie pamiętam, o twarzy ziemistej, znużonej. Zawsze w szarym garniturze, pod krawatem, elegant jak na tamte czasy. Wyglądał co najmniej jak asystent z jakiejś katedry. Kiedyś wracaliśmy późnym popołudniem z zajęć i zaprosił mnie na kolację do restauracji. Alkohol nas rozgrzał i zaczęliśmy zmieniać lokale. Miał pieniądze. Wędrowna libacja nabrała rozmachu. Okazał się bywalcem. Szanowany przez szatniarzy, kelnerów, handlarzy walutą i różne inne osobistości.

Z jego pełnych dwuznaczności i niedomówień wypowiedzi wynikało, że był oficerem milicji w pionie kryminalnym. Znał biegle fachowe terminy z żargonu gliniarzy i złodziejskiej kminy. Urlopowany z powodu choroby płuc, zapragnął wyższych studiów. Jednak nie bardzo mu odpowiadał powrót do szkolnej ławy i belfrów, jak się wyraził. Nie wiadomo, czy mówił prawdę. Może to bajczarstwo, kamuflaż. W połowie drugiego roku przestał bywać na studiach. Zanikł zupełnie. Był niewątpliwie inteligentny, dosyć oczytany. Także na wskroś warszawski, co mnie do niego pociągało. Spędziłem z nim nawet w towarzystwie łatwych dziewcząt upojną noc w oficynie zrujnowanej kamienicy na Łuckiej. Właśnie! Trzeba wspomnieć o erotyzmie, miłosnych pragnieniach. Podnosiły temperaturę życia. Dziewczyny przyciągały oczy. Wyobraźnia rozbierała je z sukienek, bluzek, majtek. Pragnienie zdobywania i posiadania, nie wiem, jak to nazwać, objawiało się na przykład podmacywaniem w ciemnych kątach jednej koleżanki, aktywistki, obdarzonej potężnym biustem i krzakami czarnych włosów pod pachami. Wtedy ona luzowała znacznie gorset niedostępnej egerii rewolucji. Była otwarta w tym względzie. W podbojach pomagał alkohol.

Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Adwentowe zwolnienie tempa
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą