Najstarszym z nas był kolega w wieku 30 lat, imienia ani nazwiska nie pamiętam, o twarzy ziemistej, znużonej. Zawsze w szarym garniturze, pod krawatem, elegant jak na tamte czasy. Wyglądał co najmniej jak asystent z jakiejś katedry. Kiedyś wracaliśmy późnym popołudniem z zajęć i zaprosił mnie na kolację do restauracji. Alkohol nas rozgrzał i zaczęliśmy zmieniać lokale. Miał pieniądze. Wędrowna libacja nabrała rozmachu. Okazał się bywalcem. Szanowany przez szatniarzy, kelnerów, handlarzy walutą i różne inne osobistości.
Z jego pełnych dwuznaczności i niedomówień wypowiedzi wynikało, że był oficerem milicji w pionie kryminalnym. Znał biegle fachowe terminy z żargonu gliniarzy i złodziejskiej kminy. Urlopowany z powodu choroby płuc, zapragnął wyższych studiów. Jednak nie bardzo mu odpowiadał powrót do szkolnej ławy i belfrów, jak się wyraził. Nie wiadomo, czy mówił prawdę. Może to bajczarstwo, kamuflaż. W połowie drugiego roku przestał bywać na studiach. Zanikł zupełnie. Był niewątpliwie inteligentny, dosyć oczytany. Także na wskroś warszawski, co mnie do niego pociągało. Spędziłem z nim nawet w towarzystwie łatwych dziewcząt upojną noc w oficynie zrujnowanej kamienicy na Łuckiej. Właśnie! Trzeba wspomnieć o erotyzmie, miłosnych pragnieniach. Podnosiły temperaturę życia. Dziewczyny przyciągały oczy. Wyobraźnia rozbierała je z sukienek, bluzek, majtek. Pragnienie zdobywania i posiadania, nie wiem, jak to nazwać, objawiało się na przykład podmacywaniem w ciemnych kątach jednej koleżanki, aktywistki, obdarzonej potężnym biustem i krzakami czarnych włosów pod pachami. Wtedy ona luzowała znacznie gorset niedostępnej egerii rewolucji. Była otwarta w tym względzie. W podbojach pomagał alkohol.
Oprócz płodnych, krótkich przygód zapałałem mocniejszym i dłuższym afektem do koleżanki z mojej grupy, rosłej, wysportowanej blondynki, o pogodnej, jasnej twarzy. Pociągała. Zawrzały hormony. Bywałem u jej rodziców, mieli sklep na Pradze i klasyczny warszawski rodowód. Zapamiętałem usilne zabiegi spotkań z nią sam na sam. Były trudności. Rozmawialiśmy o wspólnej przyszłości. Ale potem, po 1958 roku serce moje zajęła czarnowłosa i drobna dziewczyna. Tak pozostało.
Próbując odtworzyć tamten czas, widzę wyraźnie, jak bardzo my wszyscy z roku akademickiego 1953/1954 byliśmy zdeformowani, psychicznie okaleczeni, poddani nieustannej presji. Można nas nazwać pokoleniem niewoli. Jako malcy zaznaliśmy okupacji niemieckiej i widoków wszelkiego okrucieństwa. Zaraz po klęsce Niemców dostaliśmy się w kleszcze sowieckiej obróbki. Trochę od pokolenia rodziców wiedzieliśmy o innej Polsce. Ale niepodległość, wolność, prawda to były dla nas mity w rozmaity sposób wyobrażane. Prawdziwej wolności nie znaliśmy przecież. I była w niektórych ciemna nienawiść, która tliła się gdzieś w ukryciu. Ludzkie krzywdy, cierpienia to była swoista codzienność. Raz było gorzej. Raz lepiej. Zawsze mogło przyjść najgorsze. Nigdy nie było dobrze. Uczyliśmy się dwulicowości. Byliśmy podejrzliwi, nieufni. Jedni drugich sondowali, doszukując się skrytych intencji, niedobrych zamiarów.
Niektórzy z nas po swojemu próbowali tworzyć sobie własne enklawy swobody, stroniąc od głównego nurtu rzeczywistości. Jeden z kolegów wyżywał się w sporcie. Grał w akademickiej drużynie siatkówki. Zajęli wysoką pozycję w mistrzostwach Polski. Pragnął wyłącznie poświęcić się tej dyscyplinie sportu. Wiązało się to z realnymi szansami wyjazdów za granicę. To było najgorętsze jego marzenie. Kto wie, czy nie zamierzał pozostać tam na zawsze. Mówił kiedyś o jakimś wujku czy stryjku z Chicago.
Kozio, prymus od pierwszego roku, kroczył już drogą przyszłego uczonego jurysty. Zyskiwał widoki na asystenturę w katedrze prawa cywilnego. Z prowadzącym seminarium doktorem dyskutował po partnersku. Wertował stare księgi prawa rzymskiego, Kodeks Justyniana, Napoleona. Na własny użytek uczył się łaciny. Być może nieświadomie szukał bezpiecznej neutralności.