– Studenciaki – rzekł jeden z nich, najstarszy, wąsaty. – Spiskujecie tak. No i dobra, młodzi jesteście, nie pękajcie!
Nagle skojarzyłem sobie tę sympatię wiślanych rybaków ze swoimi Włochami, Pragą, gdzie nieraz spędzałem czas w „barze pod chmurką” z kumplami, robotnikami z fabryk, ferajną z bazaru Różyckiego, handlarzami ulicznymi z „Syberii”, którzy na dwukołowych wózkach sprzedawali warzywa, owoce i coraz ścigała ich gliniarnia i psy w cywilu. Ci wózkarze byli jak Kozacy na taczankach, czerwona konnica Budionnego, tylko w odwrotnej roli, opowiadali się za wolnym rynkiem, popytem i podażą. Czułem wśród nich silny związek z życiem jako nieujarzmionym żywiołem. Dawał poczucie niezależności. Tam mało kogo obchodziła partia, bezpieka, cały ten komunistyczny sztafaż. Trwali jak pod okupacją niemiecką, kluczyli, wymykali się nagonce, żeby w tym wszystkim obcym, wrogim żyć po swojemu. Zupełnie inne sprawy zaprzątały ludzi stamtąd i nie bez powodu tak bardzo lubili hodować gołębie. Wypuszczali je z gołębników, machali tyką ze szmatą na końcu i patrzyli za wirującym na niebie stadem. Wolne ptaki! A na ptasim targu przy Stalowej faceci o twardych, brutalnych twarzach z czułością i tak delikatnie brali w dłonie gołębie. Stroszyli im pióra, dotykali dzióbków, sprawdzali urodę, siłę, rasę. Sami może przy swoich gołębiach czuli się chociaż przez chwilę naprawdę wolni.
Oni, ci ludzie stamtąd, przezywali mnie żartobliwie – Student.
Była to zapewne ocena mojej wiedzy, wykształcenia. Zarazem pobłażanie, lekka nutka obcości w tym brzmiała. Wracałem z tych życiodajnych wypraw z poczuciem, że jestem zakotwiczony, mam oparcie w czymś trwałym, niezmiennym. Zjawiałem się znów na uczelni, słuchałem wykładów, wkuwałem skrypty, brałem czynny udział w ćwiczeniach, seminariach, co owocowało dobrymi ocenami. Ale ciągle czułem się gościem, byłem obok. Studia nie otwierały żadnej drogi. Trochę niepokoiłem się. Co mnie czeka? Dokąd pójdę? Nie zwierzałem się z tych rozterek nikomu.
Bardzo intrygował widok pewnego profesora, malutkiego, zgarbionego staruszka o żółtawej, pergaminowej twarzy, którego wprowadzał na ostatnie piętro budynku seminaryjnego młody asystent. Traktował go z wielkim szacunkiem i troskliwością. Staruszek tak kruchy, zasuszony; motyl, który lada chwila rozsypie się w pył i zaniknie. Powoli pokonywali stopień po stopniu. Wchodzili do gabinetu. Uchylone drzwi pozwalały rzucić okiem na ciemne wnętrza wypełnione mnóstwem starych ksiąg zalegających ciasnymi rzędami oszklone szafy i półki regałów. Tu znajdowało się sanktuarium profesora Rafała Taubenschlaga, światowej sławy papirusologa, znawcy praw państw w starożytności, który równie biegle odczytywał hieroglify Egipcjan, pismo klinowe z Mezopotamii jak grekę i łacinę. Jego podręcznik z rzymskiego prawa cywilnego stanowił lekturę pomocniczą w naszym programie, choć sam uczony już nie wykładał. Prowadził jedynie comiesięczne seminarium doktoranckie dla szczupłej garstki zapaleńców, którzy w dawno umarłych cywilizowanych kulturach i ich instytucjach prawodawczych znaleźli pasję swojego życia. Stary profesor odseparowany był szczelnie od zgiełku i wstrząsów czasu teraźniejszego. Wolno, z trudem zasiadał za dużym biurkiem zaścielonym papierami, pochylał nisko łysą głowę i zagłębiał się w tajemnej wiedzy dostępnej dla niewielu wybrańców. Asystent, milcząc, reagował na każdy ruch reumatycznej, skurczonej dłoni starca czy jego ciche, niewyraźne mamrotanie i szybko wyciągał z półek potrzebne książki, papierowe teczki. Profesor przerzucał kartki, coś notował, zakreślał. Cicho i mrocznie. Paliła się elektryczna lampa pod zielonkawym abażurem, rzucając mały krąg światła. Hermetyczny gabinet odseparowany od zgiełku uczelnianego ula, ponadczasowy. Pracownia alchemika. Było to wrażenie przykuwające i ilekroć tam zajrzałem, powtarzało się z tą samą mocą. Drzwi gabinetu zostały już zamknięte, a ja wciąż stałem. Stary uczony kojarzył mi się z księgami dzieciństwa. Zaraz po wojnie w domowych bibliotekach, kufrach na strychach bądź na straganach w ulicznej sprzedaży pozostało wiele dawnych książek, czasopism, kalendarzy, albumów, almanachów. Postrzępionych, zawilgoconych, rozlatujących się na strzępy i takich solidnych, w półskórkowej oprawie, opierających się skutecznie zniszczeniu. Grzebałem w starych księgozbiorach, odkrywałem tomy przygód Antoniego Ferdynanda Ossendowskiego, reportaży z Mongolii, krajów Maghrebu, Afryki Równikowej, pamiętników syberyjskich zesłańców, żołnierzy
Napoleona, tomiki poezji legionowej, bluźniercze wyznania ateistów, powieści Dumasa, Stevensona, Marczyńskiego, Romańskiego. Posiadłem wówczas na własność drogą wymiany za skórzaną piłkę futbolową rocznik Tygodnika Ilustrowanego z 1904 r. oprawny w płótno z brązowym grzbietem i tłoczonymi literami złotego koloru. Lekturze grubego, liczącego przeszło 1000 stron tomu oddawałem się wielokrotnie. Czytałem po kolei i na wyrywki. Szczególnie podczas chorób dzieciństwa mogłem nudne godziny leżenia w łóżku zapełniać frapującą lekturą. Nachodziła ochota deszczowymi wieczorami. Także w letnie, upalne południa chowałem się w cieniu bzów w ogródku za domem i kartkowałem rocznik Tygodnika – najważniejszą księgę tamtego czasu. Odkrywałem relacje z podróży Wacława Sieroszewskiego pt. „Z Rosji przez Mandżurię, Chiny do Japonii”, „Mrok” – powieść historyczną Adama Krechowieckiego drukowaną w odcinkach, „Syna marnotrawnego” Józefa Weysenhoffa, recenzje z wystawy w salonie Krywulta młodego, świetnie się zapowiadającego rzeźbiarza Xawerego Dunikowskiego, malarza Karola Tichego, wspomnienie pośmiertne o hr. Skarbku, mecenasie sztuki we Lwowie. Rozmaitość tekstów była nieograniczona. Porzucałem powieści odcinkowe i zapoznawałem się z Manifestem cara Mikołaja II zapowiadającym wojnę z Japonią, opisem nowego dworca we Lwowie, uroczyście otwartego w 1904 r. Oglądałem czarno-białe reprodukcje malarstwa Alfereda Wierusz-Kowalskiego, Józefa Brandta, Axentowicza, Styki, rysunkowe humoreski Franciszka Kostrzewskiego. Zaczytywałem się w ogłoszeniach o zachęcającej ofercie pobytu w pensjonacie „Stefania” doktora Bergera w Meranie, mączce Nestle’a, maści na odciski Arago uhonorowanej złotym medalem na wystawie w Paryżu; firma miała siedzibę w Warszawie, ul. Leszno 24, zegarkach Patek-Philippe z Genewy. Był to niewyczerpany płodozmian. Wnet mogłem zabrać się do szkiców o dawnej Warszawie pióra Aleksandra Kraushera, recenzji z dwudziestotomowego dzieła Massona o życiu Napoleona, informacji o nowościach wydawniczych Gebethnera i Wolffa – polecają książeczkę Karola Estreichera pt. „Szwargot więzienny” o języku kryminalistów, wybór pism Anatola France’a, Mariusza Zaruskiego „Współczesną żeglugę morską” oraz prezent dla prenumeratorów Tygodnika Ilustrowanego – 12 tomów powieści Henryka Sienkiewicza. Przewracałem twarde, połyskliwe karty. Papier zżółkł i strzępił się po brzegach jak popiół. Teksty pisane językiem solennym, podniosłym, ze skłonnością do retoryki patetycznej, dawną, porzuconą pisownią miały jednak tyle uroku, spełniały ważną rolę, poruszały wyobraźnię, dawały poczucie ciągłości, obojętne, dobrej czy głupiej, nie było próżni za plecami, działały w jakiś sposób życiodajnie. Rocznik pozostawał w moim posiadaniu od dzieciństwa po czasy gimnazjalne, studia. Mam go do dziś. Stary uczony o wyschniętej twarzy koloru egipskich papirusów kojarzył się nieodparcie z tą księgą przeszłości. On i księga! Dostawałem od niego przesłanie, choćby polecenie zachowania w pamięci tego, co działo się kiedyś. Czasem wydawało to się dziecinadą, żenującym dziwactwem. Tak jakbym podnosił popękaną płytę grobowca i odkrywał zeschnięte, zetlałe szczątki zwłok, piszczele, nagie czaszki z dziurami ust, oczodołów, sztywnymi pasemkami włosów przylepionymi do potylicy i spoglądał w wyszczerzone zęby nieboszczyków. Jednak, odchodząc od drzwi gabinetu, czułem się pokrzepiony, podniesiony na duchu. Tak było. Stanowiło to mój sekret. Pilnie strzeżony. Wracałem do bieżących spraw; uczelni, swoich zakazanych rewirów, całego życia wokół. cdn