W jednym z ostatnich numerów tygodnik [link=http://www.economist.com/blogs/easternapproaches/2010/10/poland_and_lithuania]„The Economist”[/link] opisał międzynarodowy spór dotyczący pisowni polskich nazwisk na Litwie. Tekst jak tekst – lapidarna notka w stylu „Economista” tłumacząca w prosty sposób, o co chodzi, tak, żeby zrozumiał każdy średnio rozgarnięty człowiek, który chce wiedzieć.
Przez następne kilka dni [link=http://www.economist.com/blogs/easternapproaches/2010/10/poland_and_lithuania]artykuł [/link]utrzymywał się na liście dziesięciu najczęściej komentowanych tekstów internetowej wersji tygodnika, a gdy komentatorzy porównali spór polsko-litewski do podobnie pogmatwanego i niezrozumiałego dla większości ludzi sporu macedońsko-greckiego, dorzucając odniesienia do konfliktów węgiersko-słowackiego, w reakcji odezwało się kolejnych kilkuset komentatorów. Na świecie zamachy i obrady na najwyższym szczeblu, mordy i dyplomatyczne podchody, a czytelnicy najpopularniejszego pisma międzynarodowego dyskutują namiętnie czy nazwisko Brzęczyszczykiewicz powinno występować w litewskich dokumentach w formie naturalnej, czy też z tymi dziwnymi litewskimi daszkami.
Każdy – podkreślam: każdy – wpis miał charakter merytoryczny, niektóre były fascynującymi wykładami na temat relacji polsko-litewskich i innych pokomplikowanych zaszłości między narodami w Europie. Czytając dyskusję – co serdecznie polecam – poczułem się jak uczestnik ekscentrycznego misterium pięknoduchów. Niewiele z tego wynikało, ale niby co ma wynikać z ciekawej rozmowy oprócz przyjemności jej przeprowadzenia? Moją uwagę zwrócił też dziwny fakt, że nikt nikogo nie obrzucił mięsem ani nie wyzwał od debilów i zdrajców.
Zastanawiam się, kim są ludzie, którzy komentowali tekst. Na pewno wielu z ich było Polakami – piszącymi po angielsku, ale jednak Polakami. Ciekawe, czy biorą udział w dyskusjach na polskich forach internetowych. Czy, gdy zmieniają język, pozostają normalnymi ludźmi, czy zmieniają się w dostawców towaru do bezdennego rezerwuaru chamstwa, podłości, zawiści, kompleksów i głupoty, którym są nasze rodzime fora internetowe? W końcu język określa świadomość (a może na odwrót, wszystko jedno) – po angielsku czy niemiecku jesteśmy inni niż po polsku. Może wpis na forum brytyjskiej gazety jest dla nas jak wyjazd do pracy na „zachód” – bardziej się przykładamy, więcej wymagamy, zwłaszcza od siebie. A potem wracamy do polszczyzny i wypełniamy ochoczo naszą narodową internetową kloakę.
Nie przypominam sobie, żebym z któregokolwiek polskiego politycznego forum internetowego dowiedział się czegokolwiek na jakikolwiek temat poza stanem emocjonalnym autora wpisu. I za każdym razem, gdy jako czytelnik podejmuję próbę zmierzenia się z komentarzami, wygląda to podobnie: tsunami nienawiści i grafomanii zalewa czytelnika, topi się w tym bagnie, na szczęście czytanie bełkotu w Internecie nie jest jeszcze obowiązkowe. Więc wychodzę.