W poszukiwaniu babiego lata

Mariusz Wilk (Dziennik północny)

Publikacja: 20.11.2010 00:01

Ruiny dworca kolejowego w Kirowsku

Ruiny dworca kolejowego w Kirowsku

Foto: Fotorzepa, MW Mariusz Wilk

Red

[srodtytul]11 września[/srodtytul]

... każda podróż jest jedyna w swoim rodzaju

Paul Theroux

Wczoraj wróciłem z kilkudniowej wycieczki na Półwysep Kolski. Dzisiaj na wycieczki nikt nie jeździ. Teraz się podróżuje albo się wyprawia, najchętniej na jakieś bieguny (zimna, ciepła, dżungli), tudzież w ekstremalne błoto, aby zaliczyć niezaliczone dotąd dorzecze, odbyć nieodbytą jeszcze drogę, a potem napisać o tym książkę, nakręcić film i pokazać w telewizji. A wycieczka do niczego nie obowiązuje. Nie trzeba nikomu niczego dokazać ani niczym się szczycić, nikt na wycieczce żadnych osiągów od ciebie nie wymaga i z nikim nie musisz się ścigać. Ba, dzisiaj o wycieczkach wręcz nie wypada pisać.

A jeśli już, to po drodze na Półwysep Kolski, którą nieraz w przeszłości przejeżdżałem w tę i z powrotem, rozmyślałem o słowach Paula Theroux, że pisanie o podróży zawsze zaczyna się reportażem, następnie przechodzi w fikcję, a kończy zwykle autobiografią. Sam dawniej wędrowałem po rubieżach Północy, aby zasięgnąć języka, potem budowałem na kanwie tego fabuły, niekiedy bardziej wymyślne niż fikcja, a teraz z meandrów owej drogi odczytuję pokaźny rozdział swego życia. Bez mała 20 lat! Dopóty pisałem o północnej przestrzeni, aż się w nią wpisałem – do cna. Wycieczkując ostatnio po Północy, najczęściej wałęsam się tropami własnej przeszłości, choć czasami przywożę stamtąd teraźniejsze souveniry.

Z tej wycieczki przywiozłem pół rena dla Martuchy i cztery tusze krasnej ryby z Łowoziero, a także dwa wiadra borówek ze zboczy Punkaruajwa i trochę zdjęć, na których utrwaliłem kilku znajomych starszych o parę lat i nieco pejzaży, dla których parę lat nie odgrywa żadnej roli. Natomiast babie lato zrobiło mnie w konia. Jechałem mu naprzeciw, a zastałem je w domu:

Złota słota liści

smęty pajęcze

i rdzawe trawy

W moim oknie

Twoja twarz.

W sumie, jak w każdej wycieczce, tak i w tej najważniejsze były spotkania z ludźmi. Bo ludzie, których spotykam na swojej tropie, nie są jedynie postaciami z moich opowieści, ale również współautorami mojej tropy. Niczym ziarna różańca, nanizane na nitkę Drogi, którą, odmawiając – jestem.

Wielu z nich przewija się z książki na książkę. Z Wasią dla przykładu chodziliśmy na Kanin Nos w „Wilczym notesie”, potem przeszliśmy na jachcie „Antur” przez Biełomorkanał w Wołoce, a tutaj odwiedzam go w Sum-Posadzie i trudno uwierzyć, że to już dziesięć lat. Wasia posiwiał, przestał polować, bo na starość zwierza mu szkoda, porzucił pracę na żelaznej drodze (sam mu to kiedyś doradzałem) i teraz w letnim sezonie wozi turystów na nowym jachcie po Białym Morzu, a zimą siedzi w domu i kłóci się z żoną o babki. Babki to kasa! Po paru kielonkach żubrówki zaproponowałem Waśce wyprawę na Wajgacz na przyszłe lato. Wasilij podrapał się w głowę, spojrzał koso na żonę i sapnął, że nie da rady, bo lato jest krótkie i trzeba zarobić na zimę. Oto co turyzm robi z ludzi... Dawniej Wasia brał dyżur na Nowy Rok i inne święta, pracując na kolei, żeby latem dłużej na żaglach się nosić, a teraz wozi turystów, za to se kupił drugie auto.

W Łowoziero zajrzeliśmy do noida Jakowlewa, który wciąż żyje w tymże samym bloku na Wokujewa, gdzie go opisałem w „Tropami rena”. Jasza bardzo się zmienił, ledwie drzwi uchylił, od razu było widać, że coś jest nie tak. Jakby mnie nie poznał, raz po raz łypał okiem i dopiero po czwartej flaszce wina wyznał, że drugie mu wyłupili. Bieda przyszła podczas kamłania, to znaczy szamańskiego odlotu, gdy duchem błądził po wyższym świecie, a ciało leżało bez czucia. Odnaleźli je pijani turyści i zaczęli się pastwić. Najpierw próbowali go ocucić żelazkiem (pokazał nam ślad na brzuchu), a później oko mu wydarli. Powrócił do ciała w szpitalu. Od tego czasu nie szamani, tylko anaszę popala, a żeby milicja nie poczuła dymu na klatce schodowej, na patelni cukier praży. Woń prażonego cukru zabija zapach trawy.

Jeno Walerka Tieplakow się nie zmienił, chociaż odsiedział „w zonie” parę lat. Strzelał do turysty kłusownika, który ubił mu ukochanego renifera Pylesosa, ale czy go na śmierć zawalił, czy jedynie ranił, nie wiem, bo Leming mówił o tym mętnie, a ja nie chciałem dopytywać. Poza tym w jego bazie pod Punkaruajwem wszystko po staremu, ten sam czum i ta sama męska wspólnota – cuch ryb, onuc i taniego tytoniu – nawet zorza polarna zaigrała na nocnym niebie zupełnie tak samo jak wonczas, kiedy byliśmy tam z Tadeuszem. Leżąc w czumie przy ogniu, obiecałem sobie, że muszę w Łowozierskie Tundry przywieźć Martuszkę. Będzie więc okazja powrócić do bazy Walerego w kolejnej książce.

W drodze powrotnej odbiliśmy z głównej trasy na wschód i przez Apatyty pojechaliśmy do Kirowska, aby zobaczyć Tundry Chibińskie, których nigdy wcześniej nie widziałem z bliska. Ileż to ja się o tym Kirowsku nasłuchałem... Że to supernowoczesny ośrodek sportów zimowych i że w sezonie Piter z Murmańskiem tam się spotykają, że mają ekstrawyciągi, trasy, skocznie, hotele i bary, nie mówiąc o blad’ach i baniach z masażem. Tymczasem wjechaliśmy do zapyziałej dziury z resztkami zabudowy w stylu sowieckiego empira z lat 30., tu i ówdzie przetykanego blokami epoki Chruszczowa. Największe wrażenie zrobiły na mnie ruiny dworca kolejowego w centrum miasta ze stiukowym bareliefem popiersia Lenina. Tak zapewne wyglądały kolonialne posesje na Czarnym Lądzie – pomyślałem, cykając zdjęcia – kiedy je biali opuścili. Naprzeciw hotelu pomnik bolszewika Sergieja Kirowa, zamordowanego w 1934 roku (pretekst do rozpoczęcia wielkiej czystki), a w knajpie na rogu dwie młode kurwy grały w kręgle. Chibin nie zobaczyłem, ginęły w chmurach.

Jedyne, czym naprawdę różni się obecnie trasa murmańska od tej, którą pamiętam z dawnych wypraw, to bary przy stacjach benzynowych, gdzie można zjeść, odpocząć i obejrzeć program „Dookoła świata” w telewizji, a potem wziąć gorący tusz, płacąc za wszystko kartą bankową. To niewątpliwie ułatwia wycieczkę, czyniąc ją jeszcze bardziej beztroską.

[srodtytul]14 września[/srodtytul]

W pierwszym rozdziale traktatu „Zhuangzi ”maleńka cykada wyśmiewa się z wielkiego ptaka Penga, że ten musi wznieść się na 90 tysięcy li, aby lecieć z Północy na Południe, a jej wystarczy podfrunąć do gałązki wiązu, przysiąść na chwilę, odpocząć i wrócić na ziemię. Długo nie dochodziło do mnie, co Zhuangzi chciał przez to powiedzieć? Aż doszło... W autobusie z Miedwieżegorska do Wielkiej Zatoki.

Była późna jesień 2008 roku, wracałem z festiwalu pisarzy-włóczęgów Fuori Rotta w Udine, gdzie opowiadałem o swojej wycieczce na Labrador, którą odbyłem dwa miesiące wcześniej i gdzie poznałem sędziwą Marię Silvę Codecasa, która całe życie spędziła w drodze, a niedawno zakończyła kolejną książkę, tym razem śladem oberżyny, to znaczy podróżowała po świecie trasą rozprzestrzeniania się upraw bakłażana. Z Udine pojechaliśmy z Moniką Bulaj do Triestu, by spotkać się z obieżyświatem Paolo Rumizem, zwiedzić zamek w Duine, gdzie Rilke zaczął „Elegie”, wypić kawę w cafe San Marco, porównując maski nad bufetem z ich opisem u Magrisa i zrobić mały wypad do Wenecji, potem pociągiem przez Alpy (ależ jazda...) do Wiednia na targi książki, tam spotkania z Martinem Pollackiem i Gerhardem Rothem, po targach wyskok samochodem z Helene Belendorfer i jej mężem do winiarni Ehna w Kremz nad Dunajem, zatem odlot na rauszu do Sankt Petersburga na tradycyjną zupę z Iwanem Limbachem, moim rosyjskim wydawcą, i nocą pociągiem do Pietrozawodska, rano przesiadka na Miedgorę, skąd popołudniowym autobusem do Wielkiej Zatoki przez Zaonieże.

W Zaonieżu zmierzchało i mżyło. Po szybach ściekał brud, zostawiając wstrętne zaciekanki na szkle. W autobusie niezbyt przyjemnie pachniało, jedynie gdzieś od przodu poprzez zaduch zmokłego wojłoka sączyła się nikła woń perfum od Ives Rocher. Naród jechał, milcząc sępnie... Młodzian obok mnie drzemał w nausznikach, w których łomotał ruski rap, w półmroku świeciły mobilne telefony, na których małolaty igrały, nie widząc świata za oknem, dwie babule na tylnych siedzeniach dożuwały bułki z plastikowej torby, a obfita blondyna naprzeciwko gryzła pestki, spluwając łuski w kułak... Boże mój, pomyślałem, jak niewiele ci ludzie widzieli, niektórzy z nich nawet w Moskwie nigdy nie bywali, nie mówiąc o Udine. Toż ja tą jedną wycieczką więcej świata zjechałem niż oni przez całe życie, a przecież ja to małe piwo w porównaniu z Rumizem czy Codecasą.

Raptem autobus zahamował. Na lewo odchodziła droga na Ażepnawołok, przystanku nie było. Z mroku wychynęło trzech mużyków. Kierowca wysiadł. Pasażerowie wysypali się za nim na pobocze. Niektórzy palili, inni sikali nieopodal. Okazało się, że mużyki byli umówieni z kierowcą, on przywiózł gorzałę, oni przynieśli świeżą rybę. Wyłożyli ją na płachtę brezentu. Czego tam nie było: miętusy i sandacze, łososie i pstrągi, i nawet palię dostrzegłem. Naród zebrał się wokół ułowu. Posypały się żarty i miejscowe ploty... Nawet małolaty porzuciły na chwilę te swoje „mobile”, włączając się do ogólnego rejwachu, a młodzian, co drzemał obok mnie, zdjął nauszniki i jął emablować blondynę. Jawnie nikomu się nie spieszyło. Wyobraziłem sobie, co by to było, gdyby w tym autobusie znalazł się jakiś turysta? Pewnie od razu naindyczyłby się, czemu stoimy? Przecież i tak mamy duże opóźnienie, a jemu się spieszy, bo musi jeszcze zaliczyć Kiży... I wtedy właśnie do mnie doszło.

Bo oto zdałem sobie sprawę, że naród wokoło brezentowej płachty to właśnie stadko cykad, które się cieszą gałązką wiązu, nie wiedząc o dalekich lotach. Po prostu – nie wiedzą. Co wcale nie oznacza, że są przez to nieszczęśliwi... Być może na odwrót, dlatego, że nie wiedzą, są bardziej szczęśliwi.

Później wspomniałem pytanie Zhuangzi, czy błękit nieba to jego prawdziwa barwa, czy też dal bezmierna? A jeśli patrzeć w dół z wysokości? Czy będzie także niebiesko?

Bo jeśli w tym autobusie jechałby jakiś turysta, podobny do ptaka Penga, to z wysokości swojego polotu dojrzałby zapewne tylko mrocz za oknem i poświatę „mobili” wokół siebie. Nic nie mówiłyby mu zaonieżskie pribautki (choćby nawet znał ruski!), rzucane półgębkiem przez kierowcę, ani nazwy wymarłych sioł na pordzewiałych drogowskazach, do głowy by mu nie przyszło, że ta pustosz to były pola, a zapach, sączący się od dziewczęcia z przedniego siedzenia, pochodzi od Ives Rocher.

[srodtytul]20 września[/srodtytul]

Iluż takich turystów przewinęło się przez nasz dom. Pędzili z Kiży na Sołowki albo z Sołowek na Kiży, a po drodze ktoś im powiedział (tudzież skądinąd się dowiedzieli), że mieszkam nad Oniego, więc zaglądają w przelocie i zapytują od progu, co tutaj jest jeszcze ciekawego do zobaczenia? Po czym wyciągają mapę z plecaka, żeby zobaczyć, gdzie się znajdują i jak najprościej się stąd wydostać, bo gdzieś tam będą musieli zdążyć na pociąg czy też autobus, na który już mają bilety.

– No więc, co tu jest ciekawego do zobaczenia? – pytają po raz wtóry, kiedy już nieco ochłoną z drogi.

– Silentium – mówię – to znaczy cisza.

Zazwyczaj nie dochodzi, zbyt wielki zgiełk mają w głowie, bo żeby zauważyć ciszę, trzeba samemu się wyciszyć, co wcale nie jest łatwe, tym bardziej tak od razu. Moją znajomą Fanny M. ze Szwajcarii dopiero po paru dniach pobytu u nas oświeciło, że takiej ciszy nawet w Alpach nie ma, bo w Zaonieżu nie słychać samolotów, które u nich tam warczą w najgłuchszych alpejskich ustroniach. Może dożyjecie, powiedziała, że za zaonieżską ciszę będzie się brało opłatę jako za dostoprimieczatielnost’.

Prawdę mówiąc, wolałbym takich czasów nie dożywać, bo to oznaczałoby, że wzrośnie popyt na ciszę, czyli błyskawicznie jej zabraknie. „Turystyka ułatwia dostęp do miejsc, które warto odwiedzać tylko wtedy, gdy są trudno dostępne” – pisał Nicolas Gomez Davila. Na szczęście do nas niełatwo się dobrać, chociaż ostatnio pojawiają się tak zwani ekstremalni turyści, to znaczy goście na quadach, wyekwipowani po zęby. Dla nich kołymska trasa – hetka pętelka, cóż Zaonieże... Tyle że na tych quadach i tak nie dogonią babiego lata.

[srodtytul]28 września[/srodtytul]

Dalibóg, nie rozumiem medialnej wrzawy wokół „Dziennika” Mrożka. Owego zgiełku, że to hit dekady, że oto mamy dziennik na miarę Gombrowicza. Kudy Mrożkowi do Gombra? To goście z różnych półek. Jakżeż ich można stawiać obok siebie?

Wprawdzie sam Mrożek bez przerwy zestawia się z panem (po włosku – padrone) Gombrowiczem, a to podszczypując, a to się krygując (czasami nazywa go szefem), aliści to jeszcze nie powód... Tym bardziej że w rzadkich chwilach trzeźwości autor „Tanga” jasno zdawał sobie sprawę (wbrew cmokierom) z własnej mizeroty wobec mistrza, pisząc: „Gombrowicz jest, ja ciągle nie jestem nawet pewien, że jestem”. Problem u Mrożka polegał na tym, że oddzielał pisanie dziennika od życia. Dla Gombrowicza życie i dziennik – to jedno.

Mrożek biada, że na tle jasnych wypowiedzi Gombrowicza wyraźnie widać, jak sam bełkoce. Ma rację, dawno nie czytałem takiego bełkotu. Nawet tasiemcowe cytaty, którymi zapewne dla niepoznaki inkrustował swoje mętne wywody, cytaty z mądrych, choć dziś przebrzmiałych dzieł Junga, Sartre’a i Fromma, także sprawiają wrażenie bełkotu, są bowiem ponatykane pośpiesznie, nie przetrawione. Gombrowicz dyskutował z Sartre’em jak równy z równym, Mrożek natomiast robił wypiski z Sartre’a w nadziei, że „samo przepisywanie coś pomoże”. Nie dziwota, że w końcu zachorował na „zapaskudzenie myślenia”.

I jeszcze jedno... Gombrowicz publikował swój dziennik w „Kulturze”, mając więc świadomość, że jest czytany na bieżąco, nigdy nie odsłaniał się do końca. Pisał, jakby rozgrywał partię w szachy, przewidując z góry ruchy przeciwnika – to prowokował śmiałym posunięciem, to znów stroił miny, aby wywieść w pole, zawsze jednak narzucał własną strategię, samemu się kryjąc pod osłoną formy. Mrożek zaś wiódł dziennik dla siebie i jedynie do lustra mógł się wykrzywiać, pić i samemu się droczyć. Pisał, jak gdyby sam ze sobą grał w cymbergaja bez kibiców, zagrzewając się od czasu do czasu kibolowskimi okrzykami: „Baba, las, Ola, lis, tył, mył, był, ucha, mucha, hucha, o. Ciepło jest. Alem głupi. Kto co kupi? Hen, gwen, bwen, dmen. Było sobie oko. Jedno za głęboko. Niedużo a poko...” – i tak dalej. Uf.

Uważam, że Mrożek lepiej by postąpił, gdyby pozostawił te zapiski dla siebie – jak je notował dla siebie – dlatego odkładam jego „Dziennik” na półkę książek niedoczytanych... Obok „Nocnika” Andrzeja Żuławskiego.

Plus Minus
„Posłuchaj Plus Minus". Jędrzej Bielecki: Jak Donald Trump zmieni Europę.
Plus Minus
„Kubi”: Samuraje, których nie chcielibyście poznać
Plus Minus
„Szabla”: Psy i Pitbulle z Belgradu
Plus Minus
„Miasto skazane i inne utwory”: Skażeni złem
Plus Minus
„Sniper Elite: Resistance”: Strzelec we francuskiej winnicy