W pierwszym rozdziale traktatu „Zhuangzi ”maleńka cykada wyśmiewa się z wielkiego ptaka Penga, że ten musi wznieść się na 90 tysięcy li, aby lecieć z Północy na Południe, a jej wystarczy podfrunąć do gałązki wiązu, przysiąść na chwilę, odpocząć i wrócić na ziemię. Długo nie dochodziło do mnie, co Zhuangzi chciał przez to powiedzieć? Aż doszło... W autobusie z Miedwieżegorska do Wielkiej Zatoki.
Była późna jesień 2008 roku, wracałem z festiwalu pisarzy-włóczęgów Fuori Rotta w Udine, gdzie opowiadałem o swojej wycieczce na Labrador, którą odbyłem dwa miesiące wcześniej i gdzie poznałem sędziwą Marię Silvę Codecasa, która całe życie spędziła w drodze, a niedawno zakończyła kolejną książkę, tym razem śladem oberżyny, to znaczy podróżowała po świecie trasą rozprzestrzeniania się upraw bakłażana. Z Udine pojechaliśmy z Moniką Bulaj do Triestu, by spotkać się z obieżyświatem Paolo Rumizem, zwiedzić zamek w Duine, gdzie Rilke zaczął „Elegie”, wypić kawę w cafe San Marco, porównując maski nad bufetem z ich opisem u Magrisa i zrobić mały wypad do Wenecji, potem pociągiem przez Alpy (ależ jazda...) do Wiednia na targi książki, tam spotkania z Martinem Pollackiem i Gerhardem Rothem, po targach wyskok samochodem z Helene Belendorfer i jej mężem do winiarni Ehna w Kremz nad Dunajem, zatem odlot na rauszu do Sankt Petersburga na tradycyjną zupę z Iwanem Limbachem, moim rosyjskim wydawcą, i nocą pociągiem do Pietrozawodska, rano przesiadka na Miedgorę, skąd popołudniowym autobusem do Wielkiej Zatoki przez Zaonieże.
W Zaonieżu zmierzchało i mżyło. Po szybach ściekał brud, zostawiając wstrętne zaciekanki na szkle. W autobusie niezbyt przyjemnie pachniało, jedynie gdzieś od przodu poprzez zaduch zmokłego wojłoka sączyła się nikła woń perfum od Ives Rocher. Naród jechał, milcząc sępnie... Młodzian obok mnie drzemał w nausznikach, w których łomotał ruski rap, w półmroku świeciły mobilne telefony, na których małolaty igrały, nie widząc świata za oknem, dwie babule na tylnych siedzeniach dożuwały bułki z plastikowej torby, a obfita blondyna naprzeciwko gryzła pestki, spluwając łuski w kułak... Boże mój, pomyślałem, jak niewiele ci ludzie widzieli, niektórzy z nich nawet w Moskwie nigdy nie bywali, nie mówiąc o Udine. Toż ja tą jedną wycieczką więcej świata zjechałem niż oni przez całe życie, a przecież ja to małe piwo w porównaniu z Rumizem czy Codecasą.
Raptem autobus zahamował. Na lewo odchodziła droga na Ażepnawołok, przystanku nie było. Z mroku wychynęło trzech mużyków. Kierowca wysiadł. Pasażerowie wysypali się za nim na pobocze. Niektórzy palili, inni sikali nieopodal. Okazało się, że mużyki byli umówieni z kierowcą, on przywiózł gorzałę, oni przynieśli świeżą rybę. Wyłożyli ją na płachtę brezentu. Czego tam nie było: miętusy i sandacze, łososie i pstrągi, i nawet palię dostrzegłem. Naród zebrał się wokół ułowu. Posypały się żarty i miejscowe ploty... Nawet małolaty porzuciły na chwilę te swoje „mobile”, włączając się do ogólnego rejwachu, a młodzian, co drzemał obok mnie, zdjął nauszniki i jął emablować blondynę. Jawnie nikomu się nie spieszyło. Wyobraziłem sobie, co by to było, gdyby w tym autobusie znalazł się jakiś turysta? Pewnie od razu naindyczyłby się, czemu stoimy? Przecież i tak mamy duże opóźnienie, a jemu się spieszy, bo musi jeszcze zaliczyć Kiży... I wtedy właśnie do mnie doszło.
Bo oto zdałem sobie sprawę, że naród wokoło brezentowej płachty to właśnie stadko cykad, które się cieszą gałązką wiązu, nie wiedząc o dalekich lotach. Po prostu – nie wiedzą. Co wcale nie oznacza, że są przez to nieszczęśliwi... Być może na odwrót, dlatego, że nie wiedzą, są bardziej szczęśliwi.