Reportaż o "Naszym Dzienniku"

„Nasz Dziennik” to nie jest biznes medialny. To misja. – Nie wydajemy gazety, nie piszemy artykułów. Tworzymy dzieło – mówi jeden z dziennikarzy

Publikacja: 31.12.2010 00:01

Reportaż o "Naszym Dzienniku"

Foto: Fotorzepa, BS Bartek Sadowski

Nie ma drugiej gazety na świecie, która tyle miejsca poświęciłaby katastrofie smoleńskiej. Ale nie ma też drugiej redakcji, przynajmniej w Polsce, w której są codzienne wspólne modlitwy. I w której pyta się własnych dziennikarzy o życie osobiste.

„Nasz Dziennik” powoli staje się jednak gazetą mainstreamową. I cokolwiek by mówić – coraz ciekawszą. Z coraz większym gronem poważnych autorów. Jak mówi jeden z pracowników, profesora Jerzego Roberta Nowaka coraz częściej zastępuje profesor Andrzej Nowak.

Kiedy media w Polsce coraz bardziej upodabniają się do siebie, „Nasz Dziennik” ma własne tematy, inną publicystykę, własną, oryginalną agendę. Od 10 kwietnia w każdym numerze „Naszego Dziennika” jest co najmniej jeden artykuł poświęcony wyjaśnianiu przyczyn wypadku. Tekstów, opinii, analiz jest tak wiele, że można by ułożyć z nich książkę. Lech Kaczyński, który z powodu swoich liberalnych poglądów przez wiele lat nie był ulubieńcem tej gazety, z dnia na dzień stał się ikoną, bohaterem, nosicielem wszystkich najważniejszych wartości.

 

 

Po katastrofie smoleńskiej rozpoczął się nowy etap w życiu „Naszego Dziennika”. Komentarz zamieścił ojciec Tadeusz Rydzyk. „Zapraszam wszystkich do modlitwy, ale także do myślenia. Popatrzmy na telewizję – kto jest do nich zapraszany i jak komentuje. Przyjrzyjmy się więc tym mediom i wyciągnijmy wnioski. (...) Nie dajmy się zmanipulować. Potrzeba dziś wielkiego zrywu moralnego popartego ogromnym myśleniem i zrozumieniem rzeczywistości. Wyłączmy telewizor, włączmy myślenie”.

„Nasz Dziennik” włączył wtedy własne myślenie w sprawie katastrofy. Myślenie o trajektorii lotu, stanie maszyn, zachowaniu Rosjan, politycznym i duchowym wymiarze tragedii. I każdym innym.

Obok teorii ryzykownych na łamach pisma pojawiło się wiele newsowych historii i poważnych analiz. Wbrew obiegowym opiniom „Nasz Dziennik” nie stał się wcale orędownikiem teorii zamachu, choć i ona się pojawia w licznych publikacjach. Od razu pojawiły się wywiady z profesorem Zdzisławem Krasnodębskim, Zytą Gilowską czy konstytucjonalistą doktorem Ryszardem Piotrowskim. Coraz więcej znanych publicznych postaci z kręgów prawicy, z rzadka wcześniej pojawiających się w kręgu toruńskiego koncernu medialnego, zaczęło gościć na łamach „Naszego Dziennika”. Ostatnio często pojawiają się wywiady i teksty Witolda Waszczykowskiego, Włodzimierza Marciniaka, niedawno jeszcze zamieszczono wywiad z Pawłem Kowalem, zanim zdążył przejść do PJN.

Nastawienie gazety najlepiej oddaje chyba treść wywiadu z księdzem profesorem Tadeuszem Guzem. „Tragedia smoleńska to nie przypadek”. „Myślę, że dokonanie podziału uroczystości rocznicowych w Katyniu (...) wynikało stąd, że po prostu mieliśmy do czynienia już w samym przygotowaniu koncepcyjnym ze starciem ideowym postawy narodowej, propolskiej i prokatolickiej z tendencją zdominowaną – nazwijmy to ostrożnie – wpływem myślenia neoliberalno-neosocjalistycznego”. Zdaniem księdza tragedia smoleńska „wyrasta z klimatu z jednej strony radykalnego liberalizmu, a z drugiej strony nie mniej radykalnego socjalistyczno-komunistycznego kolektywizmu. Tragedia w takim wymiarze bez istnienia tych ideologii byłaby nie do pomyślenia, po prostu by się nie wydarzyła” – te słowa zamieszczone na pierwszej stronie gazety wydają się oddawać jej pogląd.

 

 

Nasz Dziennik” śledził od początku wszelkie – te mało i te bardzo prawdopodobne – wątki dotyczące przyczyn upadku Tu-154. Teksty, które pewnie w żadnej innej gazecie by się nie zmieściły, tu znalazły swoje miejsce. Na przykład cytaty z „Moscow Times” o tym, że nad miejscem katastrofy unosiła się „woń gazu łupkowego”, bo gwałtowna zmiana atmosfery w Rosji wokół Polski miała się zacząć od pojawienia się w „Wall Street Journal” z 8 kwietnia tekstu o złożach gazu łupkowego w Polsce. „Moscow Times” snuje rozważania, ze władze Rosji zdały sobie sprawę, iż to, czy Polska zagrozi rosyjskiemu imperium gazowemu, zależy od wyniku przyszłorocznych wyborów… Te rozważania przywołuje „Nasz Dziennik”. A obok publikuje wywiady na temat analiz odgłosu strzałów i potrzeby szukania łusek po nabojach na miejscu katastrofy.

Z drugiej strony bardzo wiele miejsca poświęcono poważnym rozważaniom o tym, czy Polska mogła przejąć śledztwo, czy opisowi tego, jak Amerykanie badali śledztwo w sprawie katastrofy lotniczej, w której zginął amerykański sekretarz ds. handlu Ronald Brown w Chorwacji w 1996 roku.

Na pierwszej stronie pojawiła się np. hipoteza, że Tu-154 mógł wpaść w turbulencje wywołane przecięciem trajektorii lotu z rosyjskim wojskowym Iłem-76. Na łamach gazety pojawiło się mnóstwo bardzo konkretnych pytań dotyczących dziesiątek szczegółów. Reporterzy gazety mieli dobry dostęp do osób prowadzących śledztwo oraz niewątpliwie do Antoniego Macierewicza, który prowadził własne badania, a od wielu lat jest bardzo bliski środowisku gazety.

Na czołówkach „Naszego Dziennika” nieustannie pojawiały się takie tytuły: „Rosjanie popełniają kardynalne błędy. Niebezpieczne dowody i rażące uchybienia w śledztwie”, „Jakie parametry nastaw podano pilotowi”, „Rosjanie orzekają we własnej sprawie”, „Stronę polską pozbawiono dowodów”, „Zawiniła wieża”, „Wieża podała mylące komunikaty”, „Użytkownicy branżowego portalu miażdżą tezy Edmunda Klicha”. „Przeprowadziłem sekcję ciała prezydenta” – wywiad „Naszego Dziennika” z lekarzem i zdjęcia obskurnych baraków, w których dokonał badania zwłok głowy polskiego państwa.

 

 

Żadna inna gazeta nie poświęciła też tyle miejsca ofiarom katastrofy. „Nasz Dziennik” pochyla się cały czas nad losem wdów, sierot. „Rodziny proszą o spotkanie z komisją Millera” – to jeden z tytułów otwierających gazetę. Wdowy smoleńskie były bohaterkami wielu wywiadów. Gazeta stara się być blisko ludzi, blisko ich trudnych losów. Zresztą w „Naszym Dzienniku” bardzo ważną stronę w gazecie od zawsze stanowiły listy czytelników. Bo to gazeta naprawdę bliska swoim czytelnikom. Po katastrofie smoleńskiej często pojawiały się wypowiedzi zwykłych ludzi – młodych i starych, prostych i inteligentów.

„Nasz Dziennik” zawsze był gazetą niezwykle mocno zaangażowaną. Od 10 kwietnia – w sprawę katastrofy smoleńskiej. Wcześniej – w walkę z siłami zagrażającymi Kościołowi, Polsce, wierze katolickiej. Ludzie ją tworzący są głęboko zaangażowanymi katolikami. Nikt z wielu moich rozmówców nie zarzucił im koniunkturalizmu czy interesowności.

„To ludzie bardzo przejęci tym, co robią, czemu służą” – słyszę. Atmosfera redakcji mało przypomina tę znaną z wielu warszawskich newsroomów. Główna część firmy mieści się w położonym dość daleko od centrum stolicy Rembertowie, w siedzibie sióstr loretanek.

Nikt z kierownictwa „Naszego Dziennika” nie chciał się spotkać z dziennikarzem „Rzeczpospolitej”. Po pierwszej, dość zachęcającej, rozmowie telefonicznej z Katarzyną Orłowską-Popławską, osobą numer dwa w redakcji, później już nikt nie podniósł słuchawki, gdy wyświetlał się mój numer. Mimo zapewnień, że nie zamierzam pisać tekstu wrogiego gazecie.

Pracownicy gazety nie godzą się rozmawiać otwarcie, „pod nazwiskiem”. Mają też kłopoty z występowaniem w innych mediach. – Kiedyś byłem zaproszony do TVN 24 – opowiada jeden z dziennikarzy. – Wydawało mi się to szansą, by pokazać, że jesteśmy ciekawą gazetą, dobrze poinformowaną w pewnych kwestiach. Szefostwo nie zgodziło się, bym wystąpił – opowiada.

Dlaczego? – Oni chcą, byśmy żyli w zamkniętym świecie. Musimy pokazywać, że jesteśmy osobną rzeczywistością, że wszystko na zewnątrz jest złe, że poza naszym światem jest kłamstwo, fałsz i nierzeczywistość. Zewsząd płynie zagrożenie. Moje pojawienie się w TVN 24 mogłoby być cegiełką, która wypadłaby z muru, a w konsekwencji mogłoby zniszczyć ten mit – tłumaczy.

Gdyby dziennikarz „Naszego Dziennika” pojawił się w TVN 24, pytanie ojca Rydzyka o to, kto jest zapraszany do telewizji, przestałoby mieć swoją moc. Z czasem, sporadycznie, zaczęto się zgadzać na pojawianie się w innych mediach, ale do TVN24 nikt nie poszedł.

W redakcji panuje specyficzna atmosfera. Przy wejściu stoi misa z wodą święconą, w południe odmawia się zawsze Anioł Pański, obowiązkowy dla wszystkich, którzy są w redakcji w Rembertowie. W drugim oddziale, w centrum Warszawy, gdzie siedzą reporterzy działu krajowego, atmosfera jest już dużo bardziej swobodna. Tam nie sięga wzrok redaktor naczelnej. Tam też nie ma obowiązku uczestnictwa w codziennej modlitwie.

O pracy mówi się: dzieło. – Tam nie ma po prostu artykułów, które piszemy, gazety, którą wydajemy. To „dzieło, które tworzymy” – mówi jeden z dziennikarzy. – Tam wszystko na wysokim „C”. To bywa nieznośne, kiedy ciągle używa się wysokiego, patetycznego tonu, by przekazywać proste, zwykłe rzeczy.

 

 

W dużej części zespołu widoczna jest silna identyfikacja z gazetą. To grupa młodych ludzi, większość ma 25 – 35 lat. Wielu z nich to zapaleńcy, nieźle wykształceni, silnie ideowi, zaangażowani. – Ale nawet jak ktoś ma inne poglądy, w gazecie pisze „po linii i na bazie” – opowiada jeden z pracowników.

Duża wagę kierownictwo redakcji przywiązuje do posiadania rodziny. Niejeden raz liczne potomstwo było okolicznością łagodzącą w sytuacji, gdy ktoś kwalifikował się do wyrzucenia z pracy. Dużą wagę przywiązuje się też do tego, jak się prowadzi pracownik. Kiedyś zatrudniono niezłego dziennikarza. Okazało się jednak, że jest po rozwodzie i ma drugą żonę. Nie zagrzał długo miejsca. Na rozmowach kwalifikacyjnych padają pytania o poglądy na sprawy obyczajowe czy np. stosunek do Unii Europejskiej. Teraz kandydat do pracy wypełnia obszerny kwestionariusz, w którym jest pytany o przekonania, życie osobiste, stan rodzinny czy poglądy polityczne.

Gdy jakiś dziennikarz sam odchodzi, zwłaszcza „na drugą stronę”, a więc do komercyjnych mediów, jest kwalifikowany jako zdrajca. Jeśli pracował jako dziennikarz polityczny, to politycy mający bliskie kontakty z gazetą otrzymują esemesy informujące, że już nie pracuje w „Naszym Dzienniku” i by z nim nie rozmawiać.

Wiele energii poświęca się akcjom typu „przeczytaj gazetę i przekaż ją sąsiadce”. Ważne, by ludzie czytali. Liczba sprzedanych egzemplarzy jest na drugim miejscu

Część osób przychodzi po toruńskiej szkole mediów ojca Rydzyka.

– Tam wcale nie jest łatwo ani tanio – mówi jeden moich rozmówców. Wykłady bardzo teoretyczne, często na bardzo wysokim poziomie, ale niezwykle abstrakcyjne. Silna jest zwłaszcza filozofia klasyczna. Największą popularnością cieszą się wykłady ojca Tadeusza poświęcone manipulacjom w mediach. Ojciec dyrektor omawia przykłady z „Gazety Wyborczej”, „Rzeczpospolitej”, „Wprost” czy „Newsweeka” i pokazuje, jak rozmaite fakty są przeinaczane, jak ukrywane są komentarze. – To jest nawet dość ciekawe. Ale w „Naszym Dzienniku” robi się podobnie, tyle że w inną stronę – mówi jeden z moich rozmówców.

 

 

Nasz Dziennik” to nie jest biznes medialny. To jest misja. Dlatego tak wiele energii poświęca się akcjom typu „przeczytaj gazetę i przekaż ją sąsiadce”. Ważne, by ludzie czytali. Liczba sprzedanych egzemplarzy jest na drugim miejscu. Życie, praca i misja zlewają się w jedno. Przynajmniej w sercach i umysłach szefów gazety i wydawnictwa.

Redakcją kieruje od ośmiu lat Ewa Sołowiej, dziś 42-latka. Zanim trafiła dziesięć lat temu do ojca Rydzyka, pracowała w Ministerstwie Skarbu Państwa u Wiesława Kaczmarka.

Jak mówią osoby ją znające, wychowana została przez Radio Maryja.

– Ona nie zna innego świata. Pracowała w ministerstwie za postkomunistów, ale była tam urzędnikiem. To ojciec Tadeusz ją całkowicie ukształtował – opowiada jeden z dziennikarzy.

Nosi długie spódnice. Jest zamknięta w sobie. Bardzo zaangażowana. Surowa, nieznosząca sprzeciwu, apodyktyczna. Mało przyjazna w pracy – opisują Ewę Sołowiej osoby, które się z nią zetknęły. – Ewa jest absolutnie przekonana, że „Nasz Dziennik” to jedyna pisząca prawdę, najlepsza gazeta, kluczowe przedsięwzięcie dla losów Polski – mówi jeden z moich rozmówców. Ale ludzie, którzy znają ją prywatnie, twierdzą, że to osoba niezwykle ciepła i delikatna.

„Nasz Dziennik” założył Marcin Nowina-Konopka, z patriotycznego rodu Nowina-Konopków, odwołujących się do arystokratycznych korzeni, syn znanej posłanki AWS i LPR Haliny Nowiny-Konopczyny.

Według powtarzanej często anegdoty firma powstała w 1997 roku w ten sposób: po Nowinę-Konopkę podjechał samochód. Wsiadł, w środku czekał ojciec Tadeusz Rydzyk z walizką pieniędzy. Pojechali razem zarejestrować spółkę i wpłacić kapitał zakładowy. Walizka zbyt pełna nie była, bo kapitał zakładowy wyniósł na początku 5 tys. złotych.

Na samym początku redakcję opanowały środowiska monarchistyczne. Pierwszym naczelnym został Artur Zawisza, a chwilę po nim Artur Górski, obecny poseł Prawa i Sprawiedliwości. Kiedy powstał dodatek krakowski, kierował nim szef krakowskich monarchistów Piotr Doerre. Romans z monarchistami nie trwał długo. Na redakcję duży wpływ miał Roman Giertych, który zaczynał jako prawnik ojca Tadeusza. I tworzona przez niego na nowo Młodzież Wszechpolska, a potem Liga Polskich Rodzin, młodzi ludzie, bardzo silnie sprofilowani ideowo. – To Roman kierował ludzi do redakcji – słyszę od jednego z byłych pracowników . Tak było do czasu, aż między ojcem Rydzykiem a szefem Ligi stosunki się oziębiły. Zresztą drogi Haliny Nowiny-Konopczyny i Romana Giertycha też się rozeszły. Posłanka opuściła LPR. A wpływy Ligi i Romana Giertycha na redakcję „Naszego Dziennika” szybko zaczęły maleć.

Ojciec Rydzyk nie musi ręcznie sterować gazetą. – Oni doskonale się rozumieją z Ewą i Marcinem – opowiada jeden z dziennikarzy. Przez lata najczęściej były to chwile, gdy Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji zamierzała zająć się sprawą koncesji dla Radia Maryja. Albo przeciwnie – gdy nie zamierzała się zajmować rozgłośnią, a wolne były jakieś częstotliwości. Po takim wywiadzie związani z rozgłośnią posłowie, kiedyś AWS, potem LPR, a teraz PiS, powołują się na publikację, wywołują burzę w Sejmie i sprawa zwykle jest załatwiana po myśli ojca dyrektora.

 

 

Stały kontakt z ojcem Rydzykiem ma Marcin Nowina-Konopka. On uchodzi za tytana pracy. Jest człowiekiem głęboko religijnym, oddanym bez reszty pracy prezesem spółki Spes, która jest wydawcą „Naszego Dziennika”. Ewa Sołowiej była przez pierwsze lata wiceprezesem, de facto wpływała na kształt pisma, aż w końcu po dwóch latach sama przejęła kierowanie redakcją. – Wtedy jeszcze nie wiedziała nic o redagowaniu. Ale uczyła się. Wtrącała się w sprawy zasadnicze, mniej istotne pozostawiając innym. A jakie to sprawy zasadnicze? Np. takie, by na stronach sportowych nie pojawiły się zdjęcia amerykańskiej drużyny New Jersey Devils. Bo to diabeł – wspomina jeden z dawnych pracowników gazety.

O Marcinie Nowinie-Konopce mówią, ze to dobry człowiek. Łagodny. Zapracowany. Jak w całej jego rodzinie nie ma granicy między życiem rodzinnym a oddaniem sprawie.

Tak bardzo, że wywodzący się z dwóch światów Marcin, przedstawiciel arystokratycznej, inteligenckiej rodziny, i Ewa wywodząca się z prostej, chłopskiej rodziny spod Mrągowa, dwa lata temu stali się mężem i żoną. Mają już dziecko. Mieszkają w segmencie sto metrów od redakcji. – Od kiedy Ewa jest matką, stała się dużo bardziej ludzka i łagodna – mówią pracownicy.

Bardzo długo „Nasz Dziennik” był gazetą ważną w środowiskach kościelnych, ale poza tym niszową. – Często miałem poczucie, ze gadam do ściany – wspomina jeden dziennikarzy. – Nikt poważny z kręgów opiniotwórczych nas nie czytał ani się z nami nie liczył – opowiada. Przychylni biskupi bronili gazety, gdy trzeba, ale nie było o niej specjalnie głośno.

 

 

Przełomowy był rok 2005. Zwycięstwo PiS i Lecha Kaczyńskiego, po których stronie zaangażował się „Nasz Dziennik”. Bardziej jednak przeciw liberałom i Donaldowi Tuskowi niż za Kaczyńskimi. Nagle się okazało, że „Nasz Dziennik” ma dostęp do najważniejszych osób w państwie. To tam zaczęli zaglądać dziennikarze innych redakcji, szukając newsów z kręgów rządowych. I często je znajdowali. Pojawiły się pierwsze poważne reklamy, co dziennikarze szybko odczuli w swoich kieszeniach.

Zaczęły się też zmieniać standardy dziennikarskie. Duży wpływ miała na to Katarzyna Orłowska-Popławska, która zaczęła kierować działem krajowym. Dziś jest de facto zastępcą naczelnego i ma duży wpływ na to, co się pojawia w redakcji. – Ona ma pojęcie o dziennikarstwie – mówią dziennikarze. Wcześniej pracowała w Radiu Wawa u Wojciecha Reszczyńskiego. Moi rozmówcy doceniają jej profesjonalizm.

Dalej nie można przeprowadzać wywiadów np. z politykami SLD. – Jeśli ktoś u nas występuje, to pokazujemy, że jest godny zaufania. Bierzemy ludzi, którzy potwierdzają nasze opinie. Nie rozmawiamy z przeciwnikami. Instytucja wywiadu, w którym autor dyskutuje na poważnie z rozmówcą, w którym dociska go, jest nieznana – opowiada jeden z dziennikarzy.

Ale już w tekstach informacyjnych coraz bardziej pilnowano zasady przedstawiania opinii dwóch stron. Pierwszy raz zaczęli być cytowani politycy lewicy czy Platformy.

Na czym polega stosunek „Naszego Dziennika” do polityki? Na dużym dystansie. – Jeśli oddawało się miejsca politykom, to dla sprawy. Bo walczyli o coś, co było dla nas ważne. Własnych ambicji politycznych gazeta nie ma – tłumaczy osoba związana z „Naszym Dziennikiem”. Politycy są tam traktowani dość instrumentalnie. Kaczyńscy kiedyś byli postrzegani jako ludzie obcy, wrodzy. Potem stali się sojusznikami, bo w sprawach ważnych dla środowiska toruńskiego zajmowali takie stanowisko, jakiego oczekiwano. Bardzo dużo czasu zajęło, zanim Jarosław Kaczyński przestał być „niepewnym elementem”.

Jeszcze w kampanii wyborczej w 2001 roku trwało usilne poszukiwanie dowodu, że założyciele PiS są zwolennikami dostępności aborcji. Ale wówczas gazeta popierała polityków skupionych w Lidze Polskich Rodzin. Bardzo źle od zawsze postrzegana była Joanna Kluzik-Rostkowska, właśnie za swoje stanowisko np. w kwestiach aborcyjnych. Kiedy się okazało, że opowiada się za in vitro, a jednocześnie została członkiem rządu – wybuchła wojna z PiS. Aby ją załagodzić, premier Kazimierz Marcinkiewicz szybko powołał na doradcę do spraw rodziny Hannę Wujkowską, bliską Radiu Maryja lekarz pediatrii spod Warszawy. Choć była to funkcja czysto fasadowa, w redakcji uznane to zostało za zwycięstwo. „Wygraliśmy! Mamy doradcę premiera” – mówiono w redakcji. I to doradcę w sprawach rodziny, czyli bardzo ważnych.

– Ojciec Rydzyk nie zawiera trwałych aliansów. Nie ma takiego sojuszu, który nie byłby do zerwania. PiS był traktowany kiedyś jako partia kryptoudecka i proaborcyjna. Teraz jest poważnym partnerem, bo wspiera istotne dla środowiska toruńskiego sprawy – argumentuje osoba znająca dobrze redakcję.

Choć w sprawach zasadniczych jest pełna zgodność i kompatybilność z Radiem Maryja, to są pewne różnice między tymi dwiema instytucjami.

„Nasz Dziennik” różni się trochę od Radia Maryja. Tadeusz Rydzyk kocha politykę i robi interesy, buduje imperium, jest w tym bardzo sprawny. W „Naszym Dzienniku” nie polityka, nie interesy są najważniejsze. Najważniejsza jest sprawa.

Igor Janke, publicysta polityczny związany z „Rz” od 2003 r., był także redaktorem naczelnym PAP, współzałożyciel platformy blogowej Salon24.pl

Nie ma drugiej gazety na świecie, która tyle miejsca poświęciłaby katastrofie smoleńskiej. Ale nie ma też drugiej redakcji, przynajmniej w Polsce, w której są codzienne wspólne modlitwy. I w której pyta się własnych dziennikarzy o życie osobiste.

„Nasz Dziennik” powoli staje się jednak gazetą mainstreamową. I cokolwiek by mówić – coraz ciekawszą. Z coraz większym gronem poważnych autorów. Jak mówi jeden z pracowników, profesora Jerzego Roberta Nowaka coraz częściej zastępuje profesor Andrzej Nowak.

Kiedy media w Polsce coraz bardziej upodabniają się do siebie, „Nasz Dziennik” ma własne tematy, inną publicystykę, własną, oryginalną agendę. Od 10 kwietnia w każdym numerze „Naszego Dziennika” jest co najmniej jeden artykuł poświęcony wyjaśnianiu przyczyn wypadku. Tekstów, opinii, analiz jest tak wiele, że można by ułożyć z nich książkę. Lech Kaczyński, który z powodu swoich liberalnych poglądów przez wiele lat nie był ulubieńcem tej gazety, z dnia na dzień stał się ikoną, bohaterem, nosicielem wszystkich najważniejszych wartości.

Pozostało 94% artykułu
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Artur Urbanowicz: Eksperyment się nie udał