Reportaż Jacka Pałkiewicza z Patagonii

Patagonia jest kolażem budzących zachwyt, następujących kolejno po sobie osobliwości.

Aktualizacja: 09.01.2011 12:21 Publikacja: 08.01.2011 00:01

Trekking na lodowcu Perito Moreno

Trekking na lodowcu Perito Moreno

Foto: Archiwum

W dzieciństwie śniły mi się wypatrzone w atlasie zamorskie nazwy: Birma, Wyspy Komandorskie, Kamerun, Indochiny. Ale najbardziej przykuwała moją uwagę Patagonia. Ponad ćwierć wieku temu zmierzyłem się z tą niepokojącą metaforą absolutnej mety na końcu świata, punktu docelowego dla wielu podróżników.

Herman Melville w „Moby Dicku” używa przymiotnika „patagoński” na oznaczenie czegoś niezwykle egzotycznego i niebezpiecznie wabiącego. Patagonia to również historia, tragiczna epopeja pierwszych odkrywców, łowców wielorybów, hodowców bydła, malowniczych awanturników, którzy wylądowali tam, aby rozpocząć nowe życie. Tak jak francuski adwokat Orelie-Antoine de Tounens, który mianował się królem Mapuche, rdzennych mieszkańców południowego Chile. Wybił nawet monetę ze swoim wizerunkiem. Zmarł zapomniany przez swoich poddanych, ale dzisiaj jego potomkowie dochodzą praw do tronu.

Legendarną postacią był rabuś Butch Cassidy. Szukając schronienia, w 1901 r. wylądował w Argentynie, osiedlił się nad Rio Blanco i poświęcił się pracy na roli. Długo nie wytrzymał i po kilku latach powrócił do bandyckiego rzemiosła. Przez pewien czas grasował bezkarnie z bandą po całej Patagonii, wreszcie ślad po nim zaginął. Mówi się, że na stare lata wrócił do ojczyzny. Znane tu jest także nazwisko Szymona Radowickiego, anarchisty polsko-żydowskiego pochodzenia, skazanego w 1909 r. na karę śmierci za zamach na szefa policji Buenos Aires. Odzyskał jednak wolność po 20 latach ciężkiego więzienia w Ushuaia na Ziemi Ognistej.

Przedwcześnie zmarły Bruce Chatwin uważał, że termin Patagonia, podobnie jak Mandalay czy Timbuktu, zakorzenił się w naszej fantazji jako personifikacja ekstremalnego punktu, którego nie sposób już przekroczyć. Pełna emocji podróż na finis terrae pozostawiła ślad także w moim sercu.

Nasza planeta staje się coraz mniejsza i jawi się nam w zasięgu ręki. Wojaże stały się łatwiejsze, są trwałym elementem naszego życia. Rangun, Gaborone, Samarkanda, Antananarywa czy Jezioro Wiktorii do niedawna odwiedzane tylko przez badaczy, misjonarzy bądź fotografów „National Geographic” dziś są dostępne dla każdego. Właśnie w tym dostępnym dla większych rzesz świecie mało pozostało regionów tak przyciągających uwagę podróżników jak Patagonia.

[srodtytul]Surowa ziemia twardych ludzi[/srodtytul]

Trudno jest jasno określić zakres znaczeniowy tego dźwięcznego słowa. Nie jest regionem administracyjnym, nie ma oficjalnych linii demarkacyjnych. Przyjmuje się, że sięga od Rio Negro po Ziemię Ognistą, a Kordyliera andyjska stanowiąca naturalną granicę pomiędzy Chile i Argentyną rozdziela tę krainę na dwie odrębne strefy. Na obszarze trzykrotnie większym od Polski gęstość zaludnienia wynosi niespełna dwoje ludzi na kilometr kwadratowy.

Być może to jagody krzewu berberysu bukszpanolistnego, których smak niegdyś poznałem, sprawiły, że znalazłem się tu ponownie, bo jak przepowiada legenda, kto raz ich spróbował, zawsze tu powróci. Do świata, w którym przygoda nie tylko jest możliwa, ale stanowi najbardziej elementarną formę egzystencji.

Nie ma jednej Patagonii, jest ona tylko kolażem budzących niekłamany zachwyt, następujących kolejno po sobie osobliwości. W notatniku zapisywałem: „posępne pejzaże o przeważającym odcieniu brązu i popielatości, rzadko rozrzucone osady, owcze fermy, droga nr 40 – 5 tysięcy kilometrów szutrowej drogi, upstrzonej gdzieniegdzie łatkami asfaltu, królestwo gauchos – pasterzy bydła, bezwzględna w swojej okazałości pierwotna przyroda, jedno wielkie nic”. To także raj dla paleontologów poszukujących szkieletów dinozaurów i kolekcjonerów unikatowych przedmiotów. Na wzgórzach Madre y Hija oglądałem fragmenty skamieniałych pni drzew, zgromadzonych dziesiątki milionów lat temu. Wprawdzie objęte są ochroną, ale zbieraczy jest wielu i wykopaliskowy materiał, który ongiś Indianie otaczali wręcz nabożnym kultem, służy do wyrobu biżuterii i różnych ozdób.

Jorge Luis Borges stwierdził: „Niczego tam nie znajdziesz. W Patagonii nie ma nic”. Jeszcze wcześniej Charles Darwin zauważył, że „równiny uważane są przez wszystkich za ponure, mizerne i niepotrzebne”. Wtórował mu 100 lat temu przyrodnik William Henry Hudson: „... Uniwersalna monotonia i absolutna szarość wszystkiego... Daj sobie spokój, niczego tam nie szukaj. Ostań się z tym, co czuje serce, i ulegnij wzruszeniu...”. Anonimowy kronikarz opisujący niespełna 200 lat temu jałowe pustkowia Patagonii stwierdził, że ziemie te nigdy nie zainteresują osadników. W tym samym czasie niemiecki filozof Georg Hegel podobnie wyraził się o Syberii, którą umieścił poza granicami historii: „zbyt zimna i nieprzyjazna, by mogła pozwolić na normalną egzystencję człowieka”. Do Syberii czuję specjalny sentyment, poraziła mnie swoim niepokojącym urokiem i królującym niepodzielnie srogim klimatem. Schylam też głowę przed twardymi i uczciwymi ludźmi, podziwiając przywiązanie do niegościnnej ziemi, zdolność do skrajnych poświęceń i walki z przeciwnościami.

Tak samo nie sposób przejść obojętnie obok mieszkańców Patagonii stawiających czoła prawom natury, która stworzyła tam człowieka równie surowego, niezależnego i nieokrzesanego jak ona sama. Przesiąknięci piętnem izolacji imigranci walijscy, hiszpańscy, żydowscy czy włoscy pokochali ją, nawet jeśli tego faktu nie potwierdzają nazwy: Isla Decepción – Wyspa Zawiedzenia, Puerto del Hambre – Port Głodowy, Bahía Ultima Esperanza – Zatoka Ostatniej Nadziei, Cabo Daloso – Przylądek Szkodliwy, Canal Desertores – Kanał Dezerterów, Bahía Inútil – Zatoka Daremna. Żyją skromnie, prowadząc prosty tryb życia. Przebija z nich szorstkość i dystans do świata, ale widać jacy są szlachetni, dumni i prawego charakteru.

[srodtytul]Królestwo owiec[/srodtytul]

Kiedy w drugiej połowie XIX wieku w regionie zapomnianym przez administrację rządową osiedlali się przybysze z Europy, traktowali tę ziemię jako niczyją. W rzeczywistości żyły tu różne plemiona indiańskie, potomkowie ludów, które 30 tys. lat temu przywędrowały z Syberii do Ameryki Północnej, a ponad 13 tys. lat temu zasiedliły Patagonię. Rdzenni mieszkańcy tych obszarów – Araukanie, Ona, Yahgan, Haush, Alacaluf – przez wieki dzielnie bronili swego terytorium, oparli się Inkom i konkwistadorom hiszpańskim. Osadnicy, którzy odkryli, że stepy Patagonii nadają się do hodowli owiec, nie okazali się zbyt przyjaźni i z czasem, rzekomo broniąc swoich trzód, całkowicie wytrzebili lokalnych mieszkańców.

Odwiedzam hacjendę Aquilino i Muloz Olivares, otoczoną zwartym szpalerem topól włoskich, sadzonych wokół domostwa dla ochrony przed wiatrem. Pradziadkom gospodarzy nie było lekko, dawało im się we znaki rozpaczliwe wyludnienie, prymitywne warunki i nieurodzajność suchej gleby. Naturalna selekcja eliminowała mniej zaradnych. Oni też niejednokrotnie przeklinali ten świat i nienawidzili, ale całkowicie się do niego przystosowali i pozostali jemu wierni, kultywując zanikające tradycje swoich przodków. Najbliżsi sąsiedzi mieszkają 40 kilometrów stąd, a między nimi tylko szczeciniaste trawy, cierniste krzewy i małe stada żyjących w stanie wolnym guanako, mniej szlachetnych kuzynów lamy. W Argentynie takie farmy hodowlane nazywają estancias, małe liczą od 20 do 30 tysięcy owiec, a każda z nich potrzebuje dla siebie 2 hektarów terenu. Ale duże, tak jak farma należąca do rodziny Benetton, rozciągają się na powierzchni 250 tysięcy hektarów.

„Kiedyś owce stanowiły majątek – opowiada Aquilino, Europa potrzebowała wełny, a tu było idealne miejsce do jej produkcji. Dziś nie przynoszą dużego dochodu, ale można wyżyć”. I tak, zima za zimą, opierając się zawodzącym wiatrom Olivares i wielu im podobnym, zżyli się z miejscem. „Nikt z nas nie ma powołania pustelnika i nie zamyka drzwi przed współczesnością – uzupełnia gospodarz. – Posiadamy radiostację, bo jest niezbędna, i używamy Internetu oraz telefonu komórkowego. Nie szukamy wsparcia rządowego, chcemy tylko, aby nikt nie zagroził ziemi będącej naszym największym skarbem”.

Jak większość właścicieli estancias, oni także zaokrąglają swoje dochody, otwierając drzwi dla rosnącej ilości amatorów czynnej i egzotycznej turystyki. Spędzam tam dwie pełne wrażeń doby, dostosowując się do rytmu tutejszego dnia. Przepędzam z gauchos bydło po pampie, towarzyszę przy strzyżeniu owiec i wypalaniu na zwierzętach znaków właściciela, uczestniczę w polowaniu na pumę, która poprzedniej nocy wyrządziła szkody wśród trzody. Emocję wywołuje nocleg pod gołym niebem, przy ognisku pozwalającym ogrzać się przed przeszywającym chłodem nocy. Nieodłączne jest asado, czyli grill po argentyńsku. Rozcięte wzdłuż brzucha jagnię pieczemy przez kilka godzin na ruszcie, wypełniając czas oczekiwania sączeniem ciemnego, gęstego malbeca.

O kilka godzin drogi leży zakupiona za niewielką kwotę ogromna posiadłość magnata medialnego Teda Turnera. Gdzie indziej można się natknąć na ziemię Sylwestra Stallone’a, filantropa i spekulanta George'a Sorosa, rodziny Swarovskich czy ekscentrycznego milionera amerykańskiego Douglasa Tompkinsa. Prawo zezwala na zakup wielkich przestrzeni, ale nieraz wywołuje to krytykę i protesty. Nie tak dawno kilkanaście rodzin Mapuczów zamieszkało na ziemi, którą Luciano Benetton przeznaczył na hodowlę owiec, twierdząc, że ona tradycyjnie do nich należy. Inaczej sprawa ma się z tajemniczym, unikającym rozgłosu Tompkinsem, jednym z największych posiadaczy ziemskich na świecie. Jego ekologiczna fundacja Conservation Land Trust założyła w Chile w 1991 r. Parque Pumalin, a w sześć lat później Parque Nacional Corcovado, którego większą część zajmuje opisywana przez Darwina, przypominająca Pojezierze Mazurskie, nienaruszona przez cywilizację kraina jezior. Oba rezerwaty ekomagnat darował rządowi Chile, bo nie zamierzał zarabiać na przyrodzie, a chciał tylko ją chronić. Przeciwników umiędzynarodowienia ziem argentyńskich w imię ideałów zachowania pierwotnej przyrody jest dużo. Właściciele sąsiednich terytoriów czują się zagrożeni, zaniepokojone jest wojsko, które może utracić kontrolę nad strategiczną częścią kontynentu.

W ostatniej dekadzie El Calafate, rozwinięte na pustkowiu w sercu Patagonii dzięki największej atrakcji turystycznej regionu, jakim jest lodowiec Perito Moreno, powiększyło się czterokrotnie i dziś liczy 10 tysięcy mieszkańców. Boom nadszedł wraz z upadkiem peso i objęciem fotela prezydenckiego przez pochodzącego stąd Nestora Kichnera. Niskie ceny i fama lodowca sprawiły, że zwróciły się tu oczy obcokrajowców. Z dotacji państwowych wybudowano lotnisko międzynarodowe i po dzień dzisiejszy, nieopodal jeziora goszczącego kolonie flamingów wciąż powstają nowe hotele, pensjonaty – prawdziwe domy patagońskie, restauracje i agencje turystyczne.

W jednym ze sklepów z pamiątkami natrafiam na narodowy symbol, pluszową owieczkę. Na przyszytej metce widnieje „made in China”, a na upominkowym produkcie wyszyte haftem „Zakopane”. Urocze dziewczę za ladą nie ma pojęcia, co znaczy ten kuriozalny napis.

Pogoda zmienia się kilkakrotnie w ciągu godziny, pięknie świecące przed chwilą słońce ustępuje ciężkim ołowianym chmurom, potem nadciąga wszechobecny el viento. Wiatry hulają tu 300 dni w roku, wzniecając tumany kurzu i przysłaniając horyzont. Tutejsi mieszkańcy twierdzą, że kto nie zna wiatru Patagonii, ten nie wie co to wiatr.

[srodtytul]Trekking na lodowcu[/srodtytul]

Perito Moreno przyćmiewa swym ogromem całą okolicę, wywołując uczucie podziwu i zdumienia nawet u takiego jak ja wędrowca, obytego z najwspanialszymi dziełami natury. Lodowiec ma 30 kilometrów długości, jego gigantyczne, szerokie na kilka kilometrów czoło, o średniej wysokości 60 metrów, niczym stopiona lawa ześlizguje się niezauważalnie dla oka z prędkością 2 metrów dziennie. Nieoczekiwanie, pośród absolutnej ciszy, ściana lodu wielka jak kamienica odrywa się z suchym trzaskiem i spada do pastelowej wody, tworząc spektakularny gejzer. Huk przypominający gwałtowną burzę przetacza się nad całą okolicą. Góry lodowe dryfują potem pod wpływem słabego prądu jeziora na znaczne odległości, osiadają na brzegu, zachwycając oko swoim majestatem. Podczas gdy większość lodowców na świecie kurczy się pod wpływem globalnego ocieplenia, z Perito Moreno jest na odwrót.

Nie mogę sobie odmówić przyjemności trekkingu na mitycznym lodowcu. Nie wymaga żadnych umiejętności, jedynie pewnej sumy pieniędzy. Estanislao, zatrudniony tu od kilkunastu lat przewodnik górski, udziela podstawowej lekcji bezpiecznego poruszania się w rakach. Wyruszamy gęsiego na postrzępioną powierzchnię, by się na dwie godziny zanurzyć w zamarznięte masy pola lodowego. Spektakl jest wyjątkowy. Jasnolazurowy przezroczysty lód z powodu osobliwego zjawiska optycznego przy zachmurzonym niebie przybiera barwę intensywnego błękitu, silnie kontrastującego z okalającymi jezioro zielonymi lasami. Urody dodaje las lodowych iglic i kanciastych seraków tworzących się w efekcie powstawania spękań masy lodowej. Niebezpiecznie wyglądają głębokie szczeliny z wodą z topniejącego lodowca, która nie zamarza tylko dzięki swojemu wartkiemu ruchowi. Przewodnik odkrywa nam grotę stworzoną w naturalny sposób przez roztopioną wodę. Filtrujące przez lód światło tworzy urzekającą, surrealistyczną scenerię. Wędrówka dobiega niespodziewanie końca przy stoliku otoczonym przez liczną grupę rodaków, najlepszych sprzedawców środków ochrony roślin firmy Bayer. Dzielimy się wrażeniami przy kieliszku dobrej whisky. Estanislao chce zaimponować znajomością naszego kraju i dodaje nazwisko Jerzego Kukuczki do ogólnie znanych na tym kontynencie Jana Pawła II i Wałęsy.

Patagonia to także półwysep Valdés, miejsce schadzek wali baskijskich. Zdążyłem obejrzeć spektakularne widoki na dwa tygodnie przed zamknięciem siedmiomiesięcznego sezonu, w którym naliczono ponad 200 tysięcy turystów. Dwudziestotonowe ssaki pojawiają się tuż przy burcie katamarana mieszczącego 60 pasażerów, wydmuchują krótką fontannę wody, wypływają na powierzchnię, po czym zanurzają się, machając na pożegnanie potężną ogonową płetwą. Z tego regionu przywiozłem mnóstwo ciekawych fotografii słoni morskich, otarii, pingwinów i orek. Tym razem byłem w komfortowej sytuacji i nie musiałem drżeć ze strachu, jak to miało miejsce podczas samotnego rejsu szalupą ratunkową przez Atlantyk. Nie wystarczyło wtedy zmaganie z żywiołem, dochodził jeszcze stres przy spotkaniu z dwunastometrowymi wielorybami. Jeszcze większy lęk ogarnął mnie, kiedy za plecami, pośród rytmicznego pomruku oceanu, usłyszałem hałaśliwy plusk wyskakującej, większej od mojej łodzi, orki. Było ich całe stado i dobrze wiedziałem, że największe drapieżniki oceanów atakują dla zabawy i potrafią niczym torpeda posłać ofiarę na dno oceanu.

Niestety, nie dojechałem do Cerro Torre i Fitzroy, ikon gór Patagonii, rozsławionych przez Wernera Herzoga w filmie „Krzyk kamienia”. Ta pierwsza, uważana za najtrudniejszą górę świata, swoją urodą prześciga najwyższe szczyty Himalajów. Strzelisty ostrokątny obelisk o wysokości zaledwie niewiele ponad 3000 m n. p. m. stanowi niezmiernie trudne wyzwanie nawet dla najlepszych alpinistów. Wciąż zasłonięty przez chmury, rzadko pozwala się podziwiać w pełnej krasie. Pierwszego wejścia na górę dokonali w 1959 r. Włoch Cesare Maestri i Austriak Toni Egger. Egger zginął w lawinie podczas zejścia. Kiedyś wziąłem udział w zimowej ekspedycji Jerzego Kukuczki na Annapurnę. Wtedy zrozumiałem, że nie poświęcę się wysokim górom, bo w konfrontacji z siłami natury widziałem zbyt wiele zagrożeń: spadające kamienie, bryły lodu czy staczającą się ze zboczy wielką masę śniegu, na które człowiek nie ma wpływu.

Wyjazdu do Patagonii nie zaliczam do byle jakich podróży. Południowy kraniec amerykańskiego kontynentu jest metą turystyczną, której przyznaję sześć gwiazdek. Jak mało innych miejsc jest w stanie zapewnić prawdziwą męską przygodę. W 1974 r. 37-letni Bruce Chatwin postanowił rzucić wszystko i zacząć życie od nowa. Obwieścił o tym swojemu pracodawcy w lakonicznym telegramie „Wyjechałem do Patagonii”. Niektórzy uważają, że została ona odkryta właśnie przez niego, bo do tej pory żaden pisarz nie poświęcił większej uwagi temu terytorium.

I chociaż był potem krytykowany przez zafascynowanego nim Paula Theroux, za zbyt wiele nieścisłości faktograficznych w swojej prozie, to jego tom „W Patagonii” stanowi pomnik tego regionu nieco później podbudowany przez właśnie Theroux oraz Luisa Sepúlvedę. Liczni ich czytelnicy byli gotowi porzucić model banalnego masowego turysty, który wykupił w biurze podróży produkt usługę i oczekując wygód oraz atrakcji wykreowanych na jego użytek, liczy, że uniknie jakichkolwiek nieprzewidzianych sytuacji. Zapałali chęcią podróżowania w stylu romantycznych eksploratorów epoki wiktoriańskiej, poczuli potrzebę zmierzenia się z obcością na nie do końca przetartych szlakach i przekraczania granic własnych możliwości.

„Prawdziwy podróżnik – pisał Chatwin – gotowy jest wyjechać także do Jemenu, Angoli czy Etiopii, gdzie zwykle mało kto odważa się zapuszczać”. Jakość podróży staje się jednym z symboli statusu społecznego.

[i]Autor jest członkiem rzeczywistym Królewskiego Towarzystwa Geograficznego w Londynie[/i]

W dzieciństwie śniły mi się wypatrzone w atlasie zamorskie nazwy: Birma, Wyspy Komandorskie, Kamerun, Indochiny. Ale najbardziej przykuwała moją uwagę Patagonia. Ponad ćwierć wieku temu zmierzyłem się z tą niepokojącą metaforą absolutnej mety na końcu świata, punktu docelowego dla wielu podróżników.

Herman Melville w „Moby Dicku” używa przymiotnika „patagoński” na oznaczenie czegoś niezwykle egzotycznego i niebezpiecznie wabiącego. Patagonia to również historia, tragiczna epopeja pierwszych odkrywców, łowców wielorybów, hodowców bydła, malowniczych awanturników, którzy wylądowali tam, aby rozpocząć nowe życie. Tak jak francuski adwokat Orelie-Antoine de Tounens, który mianował się królem Mapuche, rdzennych mieszkańców południowego Chile. Wybił nawet monetę ze swoim wizerunkiem. Zmarł zapomniany przez swoich poddanych, ale dzisiaj jego potomkowie dochodzą praw do tronu.

Pozostało 95% artykułu
Plus Minus
Decyzje Benjamina Netanjahu mogą spowodować upadek Izraela
Plus Minus
Prawdziwa natura bestii
Plus Minus
Śmieszny smutek trzydziestolatków
Plus Minus
O.J. Simpson, stworzony dla Ameryki
Plus Minus
Upadek kraju cedrów