Plus Minus poleca. Najnowszy numer 5 - 6 marca

Narbutt o polskich snobach; debata nad książką Graczyka o "Tygodniku Powszechnym"; muzyk Tomek Lipiński określa swoje "granice strachu przed Kaczyńskim", Jakub Kowalski tłumaczy, czemu Wielki Brat już nie patrzy...

Aktualizacja: 05.03.2011 07:45 Publikacja: 04.03.2011 17:21

Plus Minus poleca. Najnowszy numer 5 - 6 marca

Foto: Rzeczpospolita

"Co robi pan Kowalski, którego opanuje dzika tęsknota, by być arystokratą? Fałszuje genealogię lub wstępuje do jednego z coraz liczniejszych bractw i konfraternii o pompatycznie brzmiących nazwach" - pisze Maja Narbutt we frapującym raporcie o drodze polskich snobów do szlachectwa Kuchennymi schodami do tytułu.

"– Zdumiewające zjawisko. To rodzaj pewnej umysłowej dewiacji wynikającej z niskiej samooceny. Wariaci, po prostu – mówi Piotr Szymon Łoś, autor „Szkiców do portretów ziemian polskich XX wieku", a jednocześnie hrabia. Jak podkreśla, z polską szlachtą wiąże się specyficzny system wartości – odpowiedzialność za swoich bliskich, siebie i podległych sobie ludzi. A poza tym, mówi Piotr Łoś, już jego babcie mówiły, że „najpierw dr, a potem hr.", co miało wskazywać hierarchię wartości, o które warto zabiegać.

A jednak, jak pokazują coraz liczniejsze przypadki, nie tylko tytuł doktora nauk, ale nawet profesorski nie chroni przed pożądaniem tytułów arystokratycznych, a przy okazji naiwnością.

– Przez długi czas prowadziłem korespondencję z mieszkającym we Francji profesorem, nawet wybitnym w swojej dziedzinie, który nabył tytuł hrabiowski poprzez kupno i starał się dowiedzieć, czy ten tytuł, jak to określił, jest dobry – mówi genealog Tomasz Lenczewski.

Ale żeby fałszywi arystokraci mogli czerpać satysfakcję, a czasem i profity ze swej rzekomej pozycji i tytułów, musi być spełniony podstawowy warunek – ich roszczenia nie mogą zostać wyśmiane. A to wymaga pewnej społecznej ignorancji i powszechnej nieznajomości rzeczy.

Operetkowych bractw i konfraterii są na całym świecie setki. Działają jak towarzystwa wzajemnej adoracji, członkowie zarządu odwiedzają w innych krajach podobnych sobie ludzi, wymieniając się orderami i zakładając zagraniczne loże. Schlebiają próżności nowobogackich, wciągając przy okazji w swe szeregi właścicieli dworków, pałacyków, co zapewnia właściwą oprawę ich uroczystości. Na ich działalności doskonale zarabiają krawcy, grawerzy, hotelarze i restauratorzy. Tak zwana działalność charytatywna jest nikła i służy raczej usprawiedliwieniu istnienia".

_____

W najnowszym wydaniu PlusaMinusa aż cztery kolumny zajął blok dyskusyjny wokół książki Romana Graczyka "Cena przetrwania?" o historii "Tygodnika Powszechnego". Obszerną polemiczną recenzję zatytułowaną Cena zmagania napisał Henryk Woźniakowski, prezes wydawnictwa Znak, które odmówiło Graczykowi druku pracy: "Polityka ugodowa stale porusza się po granicy kompromisów i wymaga – na co szczególny nacisk kładł zwłaszcza Stanisław Stomma – jasnej wizji imponderabiliów i świadomości tejże granicy tam, gdzie ona jest wyznaczona już nie przez rozum polityczny, ale przez elementarny i nienaruszalny wymóg moralny. Nie chcę twierdzić, że w 100 procentach i zawsze udało się liderom „TP" i Znaku tej granicy nie przekroczyć, zapewne popełniali błędy, choć raczej polityczne niż moralne. Z pewnością można i warto o tym pisać, bo to historia wielce pouczająca. Jednakże perspektywa przyjęta przez Graczyka nie pozwala dostrzec, jak dalece obcym i dziwnym ciałem w systemie było środowisko oraz instytucje: „TP", Znak, KIK. A to właśnie jest ciekawe: to, że – jak mówiono nie tylko w Polsce – „Tygodnik" i jego krąg był jedynym takim zjawiskiem na obszarze pomiędzy Łabą i Władywostokiem.

Dlatego jest rzeczą całkowicie naturalną (a nie wynikającą z apologetycznej gorliwości, jak sądzi Graczyk), że w pamięci zbiorowej – jeśli chodzi o gesty wprost polityczne – pozostały przede wszystkim m.in. podpis Turowicza pod Listem 34, interpelacja z 1968 r., Mazowieckiego usiłowania stworzenia komisji badającej wypadki na Wybrzeżu w 1970 r. czy samotne wstrzymanie się Stommy od głosowania nad zmianami w konstytucji w 1976, nie zaś np. jałowe i rozpaczliwe kompromisy, które doprowadziły do utraty koła poselskiego".

___

"Tajnym współpracownikiem nie byłem. Nic nie wiem o tym, że zostałem gdziekolwiek zarejestrowany" - zapewnia z kolei w rozmowie Aż taki głupi to ja nie byłem Stefan Wilkanowicz, według Graczyka będący tajnym współpracownikiem bezpieki. "Przyjęliśmy w redakcji „Tygodnika" zasadę, że rozmawiamy z władzą, nawet z bezpieką. To jest fakt. Do tych spotkań były upoważnione cztery osoby: Jerzy Turowicz, Krzysztof Kozłowski, Mieczysław Pszon i ja. Zdecydowaliśmy się na nie po to, żeby nie narażać innych z redakcji na bezpośrednie ataki czy inwigilację. Trzeba pamiętać, że „Tygodnik Powszechny" był publikowany i drukowany legalnie. Ten status – bez precedensu w Polsce Ludowej – wiązał się z konsekwencjami. Przed zamknięciem każdego numeru trzeba było stawić się w urzędzie cenzury albo co najmniej odbyć z cenzorem telefoniczną rozmowę, a także spotykać się czasem z bezpieką. Te rozmowy z władzą były wpisane w wojnę z reżimem".

"Popularna narracja o dobrym Znaku i złym Paksie jest bujdą, i książka Graczyka, zgodnie z intencjami autora czy nie, tego nie wiem, bardzo dobrze to pokazuje. Oba środowiska, z odmiennych założeń ideowych, próbowały tego samego. Oba kolaborowały z bolszewią, w nadziei, że ją z czasem ochrzczą, oba współtworzyły PRL, i oba były przez Czerwonego wykorzystywane do rozkruszania spoistości Kościoła i rozgrywania go. Oba też zrobiły dużo dobrego, ratując wartościowych ludzi, drukując ważne książki. Ale Znak wyszedł z PRL jako zaczyn środowisk opozycyjnych, otoczony pozytywną legendą, a Pax, mimo całego posiadanego potencjału, jako nic. Może tylko producent popularnego płynu do zmywania naczyń.

___

I to jest ten temat na książkę – jak realizm Dmowskiego zmienił się w „realizm" Piltza i Zygmunta (nie mylić z Aleksandrem) Wielopolskiego. Jak „gra" niepostrzeżenie zmieniła się w konformizm i oportunizm, doprowadzając narodowców do tego, że w chwili narodowego odrodzenia opowiedzieli się przeciwko narodowi! Ciekawy temat właśnie poprzez możliwość pokazania tej cienkiej granicy, pomiędzy ugodowością a kapitulacją" - pisze na marginesie lektury książki Graczyka Rafał A. Ziemkiewicz w tekście Meandry realizmu

_____

Swoje Granice strachu przed Kaczyńskim określa muzyk rockowy Tomek Lipiński maglowany przez Roberta  Mazurka

- Pamiętam 2007 rok. Tomek Lipiński, który wcześniej śpiewał „Nie wierzę politykom, nie!", poszedł na wiec PO i zaśpiewał „Jeszcze będzie przepięknie, jeszcze będzie normalnie".

- Tak było i tego nie żałuję. Zrobiłbym to samo, bo rządy PiS były czymś, czego nie chciałbym jeszcze raz przeżywać, a Platforma Obywatelska była jedyną siłą, która mogła zatrzymać Kaczyńskiego. Gdyby rządził inaczej, pewnie bym się na taki krok nie zdecydował. Uczciwy werdykt po trzech latach rządów PO powinien brzmieć: zawiedli, nie wolno na nich głosować, bo nie zrobili tego, co obiecali. Ale ja mam dylemat: co ma zrobić wyborca Platformy, który jest nią rozczarowany?

- A w czym problem?

- W tym, że dziś ja i wielu moich znajomych jako rozczarowani Platformą rzeczywiście nie mamy na kogo głosować.

- Więc co?

- Ja jeszcze nie zdecydowałem, jeszcze zaczekam te kilka miesięcy.

- I jak się pan przestraszy PiS, to w końcu z bólem serca zagłosuje na Tuska?

- Nie, tym razem żądam konkretów, sam strach na mnie nie zadziała. Mają jeszcze kilka miesięcy, niech się wykażą. Teraz po raz kolejny niby próbują coś tam rzutem na taśmę przepchnąć, na siłę, w kilka miesięcy, ale ogromnej większości obietnic nie spełnili.

- Politycy PO całkiem serio przekonują, że całą robotę odwali za nich PiS. Tak da do pieca ze Smoleńskiem, że przerażeni ludzie uciekną do nich.

- Dokładnie to mówił ostatnio Grzegorz Schetyna i to mi się zupełnie nie podoba! Bo co on powiedział? Możecie nas krytykować, ale i tak musicie na nas głosować, bo zdajecie sobie sprawę, że inaczej czeka was PiS.

- To może być prawda.

- Ale postawa „i tak na mnie zagłosujesz, bo tamtego nie lubisz bardziej" jest przejawem arogancji. Jeśli zdaniem liderów PO podstawowym argumentem do głosowania na Platformę ma być po czterech latach rządzenia nadal strach przed PiS, to jest to dla mnie za mało.

_____

W reportażu Wielki Brat już nie patrzy Jakub Kowalski przypomina, że równo dziesięć lat temu zaczęto nadawać w Polsce pierwszą edycję telewizyjnego programu "Big Brother"

"Dom wyrósł wiosną 2001 roku na łąkach w Sękocinie pod Warszawą. Z ogrodzeniem nie do sforsowania i ogrodem do spacerowania. W środku kuchnia z zapasami i salon z kanapami, pokoje sypialne oraz dwie łazienki. Zamiast ścian – weneckie lustra, za którymi chowały się kamery – także pod prysznicem. I oni. Manuela, Małgorzata, Alicja, Karolina, Monika, Anna. Janusz, Piotr, Klaudiusz, Grzegorz, Sebastian i drugi Piotr, czyli Gulczas. Wszyscy po badaniach lekarskich, testach psychologicznych, także na wykrywaczu kłamstw, w sumie kilkunastu castingach. Po ostatnim wracali z Warszawy do domów w potężnej burzy śnieżnej: jechało się wiele godzin, mijało samochody w rowach i stojące w zaspach pociągi, jakby jakiś znak. Dostali tydzień na załatwienie spraw, spakowanie się i pożegnania. Na planie stawiła się cała dwunastka. Mimo poważnej narodowej dysputy o etyce oraz moralności, która poprzedziła emisję pierwszej edycji „Big Brothera" – w niedzielę, 4 marca 2001 roku, o godzinie 20 wszyscy i tak przełączyli na TVN.

Bycie na wizji uczestnikom programu nie zajmowało zbyt wiele czasu: obowiązkowa wieczorna rozmowa przy stole i niedzielne wejścia na żywo trwały nie dłużej niż godzinę. Reszta czasu należała do nich. Ktoś mówił, ktoś gotował, ktoś spał, ktoś palił. Ktoś się uśmiechał. Ktoś płakał. Samo życie. Na ekranie królowała normalność, choć z początku nieco stremowana i spłoszona. Uczestnicy naszykowali się bowiem do programu jak na wczasy i kolonie. Chwyciło. Ale nikt się nie spodziewał, że program będą oglądały miliony i wzbudzi takie emocje. Tak uczestnicy pierwszej edycji „Big Brothera" zostali bohaterami kultury masowej. A po programie kamery właściwie nie zniknęły, bo czekały ich ciągłe występy w tej samej telewizji, która nadawała show. Mieli sesje zdjęciowe, wywiady, spotkania – wszystko w ramach kontraktu. Telewizja proponowała im też pomoc psychologa, ale wszyscy udawali twardzieli i nikt nie skorzystał. Ale życie po życiu na widoku było inne niż to kiedyś. „Big Brother" połączył uczestników programu, ale też ich podzielił. Przez dziesięć lat od premiery programu wszyscy nie spotkali się ani razu. Każdy poszedł w swoją stronę"

Ponadto w Plusie Minusie:

 

 

 

 

 

 

 

"Co robi pan Kowalski, którego opanuje dzika tęsknota, by być arystokratą? Fałszuje genealogię lub wstępuje do jednego z coraz liczniejszych bractw i konfraternii o pompatycznie brzmiących nazwach" - pisze Maja Narbutt we frapującym raporcie o drodze polskich snobów do szlachectwa Kuchennymi schodami do tytułu.

"– Zdumiewające zjawisko. To rodzaj pewnej umysłowej dewiacji wynikającej z niskiej samooceny. Wariaci, po prostu – mówi Piotr Szymon Łoś, autor „Szkiców do portretów ziemian polskich XX wieku", a jednocześnie hrabia. Jak podkreśla, z polską szlachtą wiąże się specyficzny system wartości – odpowiedzialność za swoich bliskich, siebie i podległych sobie ludzi. A poza tym, mówi Piotr Łoś, już jego babcie mówiły, że „najpierw dr, a potem hr.", co miało wskazywać hierarchię wartości, o które warto zabiegać.

Pozostało 92% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy