Rz: Przeczytał pan książkę Romana Graczyka?
Tak.
Aktualizacja: 05.03.2011 00:00 Publikacja: 05.03.2011 00:01
Foto: Fotorzepa, Łukasz L. Trzciński ŁL Łukasz L. Trzciński
Rz: Przeczytał pan książkę Romana Graczyka?
Tak.
Jakie wrażenia?
Książka w warstwie stylistycznej jest kurtuazyjno-ironiczna, ale w tonacji ogólnej podszyta podejrzeniami. W warstwie merytorycznej Roman Graczyk wyciąga wnioski bez dowodów.
Czy z podobnymi oskarżeniami zetknął się pan po raz pierwszy?
Tak, po raz pierwszy.
Na str. 373 czytam: „Informacje o tajnym współpracowniku »Trybun« uplasowanym w Społecznym Instytucie Wydawniczym Znak znajdujemy w wykazie agentury Wydziału IV z 1976 r. Zadania dla TW »Trybun« w okresie pierwszej pielgrzymki Jana Pawła II do Polski w roku 1979 opisują go jako współpracownika najwyższej kategorii, pozostającego »na kontakcie« majora Waldemara Chmurzyńskiego". Wcześniej czytamy, że TW „Trybun" to Stefan Wilkanowicz. Jak pan może to skomentować?
Tajnym współpracownikiem nie byłem. Nic nie wiem o tym, że zostałem gdziekolwiek zarejestrowany. Przyjęliśmy w redakcji „Tygodnika" zasadę, że rozmawiamy z władzą, nawet z bezpieką. To jest fakt. Do tych spotkań były upoważnione cztery osoby: Jerzy Turowicz, Krzysztof Kozłowski, Mieczysław Pszon i ja. Zdecydowaliśmy się na nie po to, żeby nie narażać innych z redakcji na bezpośrednie ataki czy inwigilację.
Kiedy panowie ustalili tę zasadę? W latach 60., 70.?
Z pewnością wtedy, kiedy ustrój w pełni funkcjonował. W latach 60. Kiedy dokładnie, już niestety nie pamiętam. W każdym razie uzgodniliśmy, że rozmawiamy z SB na tematy polityczne i społeczne, ale nigdy o sprawach personalnych. Tak, by nie stwarzać im możliwości do dalszej gry.
Czy po spotkaniach z esbekami relacjonowali sobie panowie nawzajem treść tych rozmów?
Tak. Informowaliśmy się w redakcji o ich przebiegu, żeby uzgodnić dalszą taktykę. Na początku to było bardzo istotne. W miarę jak ustrój słabł, rozmowy z esbekami przestawały mieć większe znaczenie. Oni wykonywali swoją pracę. My robiliśmy swoje. Było zresztą widać, jak w miarę słabnącego ustroju ewoluują. Pamiętam jednego młodego agenta, który klął na władzę bardziej niż my. Był wściekły. Czuł się nie funkcjonariuszem systemu, ale ofiarą systemu. Dał się nabrać.
Nie miał pan wątpliwości, że spotyka się z wrogiem?
Żadnych. To był wróg. Wróg, który po latach walki z ustrojem stawał się na szczęście coraz słabszy. Trzeba pamiętać, że „Tygodnik Powszechny" był publikowany i drukowany legalnie. Ten status – bez precedensu w Polsce Ludowej – wiązał się z konsekwencjami. Przed zamknięciem każdego numeru trzeba było stawić się w urzędzie cenzury albo co najmniej odbyć z cenzorem telefoniczną rozmowę, a także spotykać się czasem z bezpieką. Te rozmowy z władzą były wpisane w wojnę z reżimem. Opowiadałem o tym w mojej książce „Chrześcijanin" (wyd. Znak, 2009), której wersja internetowa będzie dostępna w najbliższych dniach na stronie Fundacji Kultury Chrześcijańskiej Znak (www.fundacja.znak.org.pl).
Nie mogę zrozumieć, dlaczego dziś tak łatwo oskarża się uciskanych, a nie ludzi aparatu ucisku? Gdzie jest kat, a gdzie ofiara? Myśmy przecież nie dzwonili do urzędników SB z prośbą o spotkanie i konwersację o polityce przy herbacie.
Zawsze spotykał się z panem ten sam funkcjonariusz? W książce są nazwiska: Kumorek, Chmurzyński i jeszcze jakiś jeden...
Nie wiem, czy były to ich prawdziwe nazwiska. Przecież ich nie podawali. Było ich paru. Z jednym spotkałem się kilka razy. Oni oczywiście próbowali wyciągać informacje, ale pośrednio, bo nigdy nie rozmawialiśmy o sprawach personalnych. Starałem się im przedstawiać nasze dezyderaty, pokazując jednocześnie kryzys ich systemu. Postawy funkcjonariuszy były różne. Zmieniały się w zależności od sytuacji politycznej. Trzeba też wiedzieć, że oni prowadzili między sobą ostre rozgrywki i wsadzali się nawzajem do więzienia. Pamiętam nawet takiego, który próbował mnie namówić, żebym zrobił na jego szefa donos do Wolnej Europy.
Gdzie odbywały się te spotkania?
W jednej z kawiarni w pasażu między Rynkiem Głównym i Małym Rynkiem.
Miał pan świadomość, że z każdej rozmowy powstanie notatka operacyjna?
Tak.
Pamięta pan, jak często się z nimi spotykał?
Co kilka miesięcy, może raz na rok.
To było normalne życie redaktora naczelnego „Znaku" czy ważnego redaktora „Tygodnika Powszechnego" w czasach komunizmu?
Byliśmy przekonani, że bez tego nie da się skutecznie walczyć. Był ogromny nacisk społeczny, żeby za tę dużą cenę środowisko „TP" zachować. Naszą misję trzeba było wypełniać, łącząc negocjacje z władzą z opozycją wobec niej. Czy można było inaczej? Myślę, że nie. To była, w naszym przekonaniu, jedyna droga. W tamtych czasach. Czasach wojny z systemem totalitarnym.
Roman Graczyk sugeruje, że władze miały z tych spotkań korzyści, a wątpi, czy miało je środowisko „TP"?
Ja takich wątpliwości nie mam. „Tygodnik" nie mógłby wychodzić bez pertraktacji z władzą. W PRL, mając status legalnego wydawnictwa, byliśmy zmuszeni do negocjacji z władzą i jednocześnie byliśmy w opozycji. Nasza działalność miała swoją część legalną, ponieważ żyliśmy i publikowaliśmy oficjalnie, i zarazem miała swoją część nielegalną. W pewnym stopniu byliśmy tolerowani, a w pewnym stopniu – nie. Nietolerowani i inwigilowani. Żyliśmy cały czas w tej podwójności, na którą nakładała się dodatkowo polityczna zmienność sytuacji. Raz było łagodniej, raz na ostrzu noża. Pamiętam, kiedy przygotowywaliśmy w latach 70. numer miesięcznika „Znak" o kulturze ukraińskiej, zostałem wezwany do Głównego Urzędu Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk, czyli cenzury, gdzie jej szef zagroził zamknięciem pisma. Część artykułów skonfiskowano, inne pozwolono w końcu drukować, ale w późniejszym czasie. Dopiero w 1988 roku wydaliśmy całość. Ale w tym czasie nasz polsko-ukraiński współpracownik profesor Włodzimierz Mokry (późniejszy senator w wolnej Polsce) przemycił całość publikacji na Ukrainę i nielegalnie rozprowadził wśród tamtejszych środowisk opozycyjnych.
Czy można było drukować „TP" i „Znak" bez kontaktów z cenzurą i spotkań z SB? Nie można było. Czy spotkania z SB zdeformowały misję „TP", jej zasadniczą myśl: odnowę Kościoła, rolę katolików świeckich, sferę wolności kultury, aktywność społeczną? Uważam, że nie. Czy warto było prowadzić tę wojnę, czy lepiej było nie wydawać „TP" i nie mieć żadnych kontaktów? Na pewno nie. Czytelnicy byli do „Tygodnika" przywiązani, niezwykle go cenili. Był jedyną oficjalnie wychodzącą gazetą w bloku sowieckim, która łączyła antykomunistyczne środowiska. Warto było płacić pewną cenę, żeby istniała. Była potrzebna. Ktoś kiedyś napisał do redakcji, że jego ojciec jest chory, nie wiadomo, jak długo będzie żył, i chciałby móc odziedziczyć po nim prenumeratę „TP". Chyba warto było.
W książce nie ma żadnego dowodu na to, że istnieje podpisany przez pana akt, iż pan wie i zgadza się na to, by być TW. Natomiast Roman Graczyk twierdzi, ze niekoniecznie wszyscy musieli podpisywać takie dokumenty. Ci, którzy byli bardzo ważni, nie chcieli ich podpisywać.
Powtarzam: nie współpracowałem z SB. Nie byłem tajnym współpracownikiem Służby Bezpieczeństwa. Nie podpisałem żadnego zobowiązania. Nie wiedziałem o tym, że jestem zarejestrowany jako TW „Trybun".
Autor książki sugeruje, że dostał pan w 1988 roku wynagrodzenie od urzędnika SB: 9800 zł, nie precyzując, że wtedy było to około 20 dolarów.
Nie, proszę pana, żadnych pieniędzy nie otrzymałem. Nie złamano mi kręgosłupa dla 20 dolarów. Pan Graczyk insynuuje też, że piłem godzinami whisky z oficerem SB. To oszczerstwa, a nie poważna praca historyka. I jeszcze jedno: skoro ja wiem, że nie otrzymałem żadnych pieniędzy od SB, a pan Graczyk twierdzi, że ma na to ubecki kwit bez mojego podpisu, to dla mnie jest to namacalny dowód, iż dokumenty SB mogą kłamać i nie mogą być jedynym źródłem oskarżenia jak w przypadku książki pana Graczyka.
W latach 60., 70. i 80. był pan człowiekiem inwigilowanym, rozpracowywanym przez SB. To rozpracowywanie miało kryptonim „Wilk". Zbierano dokumenty dotyczące pana życia i poglądów. W latach 60. miały też miejsce rozmowy z oficerami SB. Czy pamięta pan klimat tych rozmów, ich przebieg?
Klimat rozmowy zależał od tego, kto rozmawiał i jaka była w danym momencie sytuacja polityczna. SB była zbrojnym ramieniem PZPR. Klimat spotkań był więc różny. Raz byliśmy ostro atakowani, kiedy indziej niekoniecznie.
Kiedy na redakcyjnych zebraniach krytykowaliśmy ustrój, żartem mówiło się: „Panie pułkowniku, niech pan nie słucha!". A kiedy trzeba było szybko coś strategicznego ustalić, wychodziło się na klatkę schodową kamienicy, w której mieściła się redakcja, bo tam nie było podsłuchu.
Przynajmniej tak się wydawało.
Raczej nie było, choć oczywiście pewności nie ma. Mieliśmy zaprzyjaźnioną sprzedawczynię precli, która zawsze stała przed wejściem do redakcji i ostrzegała nas, gdy zbliżali się jacyś agenci. Ale na dłuższe rozmowy, te na najbardziej delikatne tematy, jeździliśmy pod Kraków, do Lasku Wolskiego. Tam z daleka można było zobaczyć, czy ktoś nas obserwuje, a drzewa uniemożliwiały, z dużym prawdopodobieństwem, podsłuchy.
Czy zdarzyło się, że dostał pan od esbeków informacje, które okazały się cenne?
Tak. Te rozmowy uświadamiały nam, czym oni się w danym momencie interesują, na co trzeba zwrócić uwagę, gdzie być szczególnie ostrożnym, jakie tematy są dla nich ważne. Te informacje były istotne nie tylko dla środowiska „TP", ale także dla środowiska opozycyjnego, którego byliśmy przecież częścią.
Czuł się pan jak oficer frontowy w walce z systemem?
Nie wiem, czy frontowy, ale oczywiście, że tak. Proszę pamiętać o jednym. To nie był krótki epizod. To była wojna, która trwała prawie pół wieku. Walczyliśmy z systemem totalitarnym. Ryzyko podejmowało się codziennie. Ksiądz Andrzej Bardecki, nasz redakcyjny asystent kościelny, został pobity przez morderców ks. Jerzego Popiełuszki. Wiem, że teraz trudno to sobie młodym ludziom wyobrazić.
Dlaczego w 1990 roku, kiedy zmienił się ustrój, kiedy Krzysztof Kozłowski został ministrem spraw wewnętrznych, nie było impulsu, żeby ujawnić archiwalne papiery?
Wydaje mi się, że nie miałoby to wtedy sensu. Byliśmy wszyscy zaabsorbowani przyszłością, a nie przeszłością. W sytuacji gdy ustrój się zmieniał, wszystko się waliło, kiedy mieliśmy nareszcie szansę coś zbudować, zajmowanie się archiwami nie mogło być priorytetem.
Jednak powiązania agenturalne, czy w samej SB, czy na zewnątrz, miały wpływ na to, co się działo w kraju. Może bez rozszyfrowania tych powiązań nie można było zbudować niepodległej Polski?
Nie jestem tego pewien. Myśmy byli tak zajęci bieżącymi sprawami i wychodzeniem z systemu totalitarnego, że nikomu do głowy nie przychodziło, by zamknąć się w archiwach.
Wiadomo było powszechnie, że „TP", ale też środowisko „Solidarności" były penetrowane przez SB. Wykrywanie łajdaków, którzy donosili i krzywdzili ludzi, jest niemalże odruchem koniecznym. Nie było takiego odruchu?
Był koszmar, który nareszcie się kończył. Trzeba było myśleć, co dalej. Jak budować niepodległą Polskę. Sprostanie skomplikowanej i pełnej napięć sytuacji pochłaniało wszystkie siły. Grzebanie w archiwach wtedy, w 1990 roku, było niemożliwe. Kto miałby to robić? Mieliśmy tak wielką potrzebę szukania rozwiązań przyszłościowych, że historia schodziła na drugi plan.
Ale istniało ryzyko popełnienia błędu i powołania na ważną funkcję w państwie kogoś, kto miał powiązania i uwikłany był we współpracę z SB. Wyobraźmy sobie: tajny długotrwały współpracownik zostaje ministrem i zaczyna być szantażowany przez agentów SB. Czy nie było takiego niebezpieczeństwa?
Niebezpieczeństwo było. Zawsze jest. Z pewnością w przypadku konkretnych osób w konkretnych sytuacjach należało i należy zachować większą czujność.
Pokazanie bohaterów i antybohaterów w historii Polski wydaje się czymś bardzo ważnym dla kraju i dla samej historii. Minęły lata 90. Powstał IPN i cały mechanizm zaglądania w papiery. Dlaczego wtedy nie powstała księga „»Tygodnik Powszechny« a SB"? Dlaczego książkę napisał Roman Graczyk, a nie Krzysztof Kozłowski?
Krzysztof Kozłowski miał pilniejsze i ważniejsze sprawy na głowie. Później, kiedy powstał IPN, liczyliśmy na jego pracę, na prawdziwą opowieść o środowisku „TP". Niestety, opowieść Romana Graczyka taka nie jest. Ja mam nadzieję, że pojawią się dobre publikacje na ten temat.
W książce momentem przełomowym z punktu widzenia archiwów służb są lata 1974 – 1976. Do tego momentu SB ma pana inwigilować, a potem jest rok 1976, kiedy – jak twierdzi Roman Graczyk – został pan zarejestrowany jako TW. Co wtedy się działo w Krakowie, w Kościele krakowskim?
W latach 1972 – 1979 miał miejsce synod archidiecezji krakowskiej. Jego inicjatorem i przewodnikiem był kardynał Karol Wojtyła. Zaprosił mnie do komisji głównej. Był to synod niezwykły. Otwarty dla wszystkich chętnych, którzy zdecydowali się na kilkuletnią pracę w ramach zespołów studyjnych powoływanych przy parafiach lub różnego rodzaju duszpasterstwach. Zespołów powstało około 500. Nikt się tego nie spodziewał, liczyliśmy na kilkadziesiąt, może setkę. To była żmudna praca. Pochłonęła mnie kompletnie. Niezależnie od końcowych wyników synod miał sam w sobie wielką wartość – to była niezwykła szkoła dla dorosłych katolików. Model Kościoła zaangażowanego, odpowiedzialnego wobec Boga i ludzi. Synod został zamknięty przez Jana Pawła II podczas jego pierwszej pielgrzymki do Polski.
Nie pamiętam specjalnych zdarzeń związanych z SB w czasie prac synodalnych. Może jedno. Przyjechał z Warszawy dyrektor departamentu Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Chciał się ze mną spotkać. Rozmawialiśmy ogólnie o sytuacji politycznej. Niespodziewanie zaproponował mi spotkanie w Warszawie. Oczywiście nie pojechałem.
Ostatnie zdanie w rozdziale poświęconym panu w książce Graczyka brzmi: „Nie podważając dobrej wiary Stefana Wilkanowicza, wydaje się, że w tym wypadku można mówić o dobrej wierze graniczącej z naiwnością". Według Graczyka był pan człowiekiem, który nie zachowywał podejrzliwości.
Aż taki głupi to ja nie byłem. Dziwi mnie tego rodzaju osąd. Jest to sformułowanie niewiarygodne. Sprzeczne z myśleniem, że ktoś jest tajnym współpracownikiem. Jeśli ktoś ma dobrą wiarę, to nie jest TW. Żeby być TW, trzeba mieć złą wiarę.
W roku 1950 został pan aresztowany i spędził w więzieniu siedem miesięcy. W 1956 roku zaczął się przełom gomułkowski. Rozpoczął pan oficjalną działalność publiczną jako człowiek, który nie godzi się na komunizm, ale który chce działać i albo go naprawiać, albo zburzyć. Minęło 61 lat pracy na rzecz zwiększania dobra w przestrzeni publicznej. Po tych latach czyta pan taką książkę. Co pan czuje?
W pierwszej chwili było mi bardzo przykro. Potem pomyślałem, że nie da się przejść przez życie bez przykrości, dramatów. Bez ryzyka, że można być o rozmaite rzeczy oskarżanym. Trzeba to przetrwać i kontynuować swoją pracę. Mam 87 lat i wiele przeszedłem. Jedno jest ważne. Dopóki człowiek żyje, nic nie jest ostateczne. Roman Graczyk też się może zmienić.
Oświęcimskie spory i Stefan Wilkanowicz
Zupełnie nie wiem, na jakiej podstawie Ewa Łosińska, autorka tekstu Cena istnienia, sztuka przetrwania („Plus-Minus" nr 8 z 26 – 27.02.2011), napisała o Stefanie Wilkanowiczu: „W latach 90. przyczynił się m.in. do rozwiązania konfliktu wokół klasztoru Karmelitanek w Oświęcimiu, a potem – sporu o krzyże na tzw. żwirowisku w pobliżu obozu". Jako uczestnik, a nie tylko świadek tamtych wydarzeń wiem, że zobowiązanie przeniesienia karmelitanek z ich klasztoru, w którym zamieszkały jesienią 1984 r., usytuowanego w pobliżu muru byłego obozu zagłady Auschwitz I, podpisali w lutym 1987 r. w pałacu Rothschilda w Genewie m.in. Jerzy Turowicz i jezuita ks. Stanisław Musiał. Gdy dwa lata później okazało się, że nie zrobiono nic oraz zupełnie pominięto siostry zakonne i ich odczucia, na kolejnych posiedzeniach Komisji Episkopatu Polski do spraw Dialogu z Judaizmem pojawiał się postulat, by zobowiązanie genewskie – jako niefortunne i niepotrzebne – zostało anulowane bądź renegocjowane. Jednak obaj jego sygnatariusze odpowiadali negatywnie. Na skutek prowokacji rabina Weissa i wzmagających się gróźb środowisk żydowskich, posuniętych do zapowiedzi bojkotu podróży Jana Pawła II, stało się jasne, że karmelitanki, dla dobra Kościoła katolickiego, będą zmuszone przenieść się w inne miejsce. By uniknąć nagłaśnianych przez media sprzeciwów lub prowokacji, należało wytłumaczyć katolikom w Oświęcimiu konieczność bezprecedensowych przenosin sióstr zakonnych, ale dwaj wspomniani sygnatariusze odmówili wyjazdu do nich. Doszło do tego, że w listopadzie 1990 r. musiałem się tam udać i po kilku godzinach spotkania z setkami wiernych nastroje się uspokoiły. Gdy w połowie 1993 r. powstał nowy budynek klasztorny, część sióstr – w atmosferze zmęczenia – przeniosła się do niego. Stefana Wilkanowicza na żadnym etapie skutecznego rozwiązywania tej wlokącej się kilka lat sprawy nie było, a jego poglądy można poznać z ówczesnych wypowiedzi oraz tekstów jego autorstwa.
To samo dotyczy postulatu przeniesienia krzyża, nazywanego papieskim, bo to pod nim Jan Paweł II w czerwcu 1979 r. odprawiał mszę św. na terenie byłego obozu zagłady Auschwitz-Birkenau (Auschwitz II). Dziewięć lat później został ustawiony na tzw. żwirowisku w celu upamiętnienia dokonanej przez Niemców egzekucji półtorej setki Polaków. Na posiedzeniach komisji do 1989 r. ks. Musiał twierdził, że przeniesienie krzyża nie wchodzi w rachubę, bo w Genewie nie było o nim mowy. Ale rychło diametralnie zmienił zdanie i dołączył do wąskiego, lecz wpływowego i głośnego grona osób – skupionych wokół „Gazety Wyborczej" i „Tygodnika Powszechnego" – wywierających coraz silniejszą presję na usunięcie krzyża. Doszło do awantur, w trakcie których w sąsiedztwie spornego krzyża pojawiło się wiele innych. W lutym 1998 r. na łamach „La Croix" Krzysztof Śliwiński, pełnomocnik rządu RP do spraw kontaktów z diasporą żydowską (tak, był taki organ!), zapowiedział usunięcie krzyża papieskiego. Wtedy zawrzało! Nie wchodząc w szczegóły: krzyż papieski pozostał tam, gdzie go ustawiono, natomiast inne krzyże zostały usunięte. Stefan Wilkanowicz nie miał żadnego udziału w tym, że krzyż na oświęcimskim żwirowisku został ocalony i jest tam do dzisiaj. Przesądziła o tym postawa i zdecydowanie innych osób oraz stanowisko kard. Józefa Glempa, który w Wielkim Poście 1998 r. autorytatywnie potwierdził, że „krzyż w Oświęcimiu stoi i będzie stał". Gromy, jakie za to spadały, na pewno nie dotyczyły Stefana Wilkanowicza.
I jeszcze jedno. Z początkiem grudnia 1998 r. odbyło się kolejne posiedzenie Międzynarodowej Rady Państwowego Muzeum w Oświęcimiu, gremium, do którego należałem od początku jego istnienia. W drugiej połowie lat 90. ton i kierunek ze strony polskiej nadawali mu Władysław Bartoszewski i Stefan Wilkanowicz. Ponowiłem aprobatę dla obecności krzyża, postulując rzetelne respektowanie wrażliwości katolickiej i polskiej. Minęło kilkanaście miesięcy i dowiedziałem się z prasy, że rada została poddana „przebudowie". Moje miejsce zajął ks. prof. Michał Czajkowski.
—ks. prof. Waldemar Chrostowski
© Licencja na publikację
© ℗ Wszystkie prawa zastrzeżone
Źródło: Rzeczpospolita
Rz: Przeczytał pan książkę Romana Graczyka?
Tak.
Czy Europa uczestniczy w rewolucji AI? W jaki sposób Stary Kontynent może skorzystać na rozwiązaniach opartych o sztuczną inteligencję? Czy unijne prawodawstwo sprzyja wdrażaniu innowacji?
„Psy gończe” Joanny Ufnalskiej miały wszystko, aby stać się hitem. Dlaczego tak się nie stało?
W „Miastach marzeń” gracze rozbudowują metropolię… trudem robotniczych rąk.
Spektakl „Kochany, najukochańszy” powstał z miłości do twórczości Wiesława Myśliwskiego.
Bank zachęca rodziców do wprowadzenia swoich dzieci w świat finansów. W prezencie można otrzymać 200 zł dla dziecka oraz voucher na 100 zł dla siebie.
Choć nie znamy jego prawdziwej skali, występuje wszędzie i dotyka wszystkich.
Olefiny Daniela Obajtka, dwie wieże w Ostrołęce, przekop Mierzei Wiślanej, lotnisko w Radomiu. Wszyscy już wiedzą, że miliardy wydane na te inwestycje to pieniądze wyrzucone w błoto. A kiedy dowiemy się, kto poniesie za to odpowiedzialność?
Czy prawo do wypowiedzi jest współcześnie nadużywane, czy skuteczniej tłumione?
Z naszą demokracją jest trochę jak z reprezentacją w piłkę nożną – ciągle w defensywie, a my powtarzamy: „nic się nie stało”.
Trudno uniknąć wrażenia, że kwalifikacja prawna zdarzeń z udziałem funkcjonariuszy policji może zależeć od tego, czy występują oni po stronie potencjalnych sprawców, czy też pokrzywdzonych feralnym postrzeleniem.
Niektóre pomysły na usprawnienie sądownictwa mogą prowadzić do kuriozalnych wręcz skutków.
Hasło „Ja-ro-sław! Polskę zbaw!” dobrze ilustruje kłopot części wyborców z rozróżnieniem wyborów politycznych i religijnych.
Ugody frankowe jawią się jako szalupa ratunkowa w czasie fali spraw, przytłaczają nie tylko sądy cywilne, ale chyba też wielu uczestników tych sporów.
Współcześnie SLAPP przybierają coraz bardziej agresywne, a jednocześnie zawoalowane formy. Tym większe znacznie ma więc właściwe zakresowo wdrożenie unijnej dyrektywy w tej sprawie.
Masz aktywną subskrypcję?
Zaloguj się lub wypróbuj za darmo
wydanie testowe.
nie masz konta w serwisie? Dołącz do nas