Czy Polska przetrwa dyplomację miłości premiera Tuska?

Czy Polska przetrwa dyplomację miłości premiera Tuska?

Publikacja: 26.03.2011 00:01

Władimir Putin i Donald Tusk podczas spotkania w Sopocie. 2009 r.

Władimir Putin i Donald Tusk podczas spotkania w Sopocie. 2009 r.

Foto: Fotorzepa, Piotr Wittman Piotr Wittman

Dla kraju rozszarpywanego w przeszłości przez ościenne mocarstwa, doświadczonego krwawymi wojnami, leżącego na rozległych nizinach idealnie nadających się do lądowej inwazji, zawiązywanie sojuszy powinno być warunkiem sine qua non – nie tylko militarnego bezpieczeństwa, lecz wręcz narodowego przetrwania.

Polska jest dzisiaj członkiem dwóch organizacji, które powinny – przynajmniej w teorii – zapewniać nam spokojny sen. W NATO wciąż obowiązuje artykuł V traktatu północnoatlantyckiego, który mówi o obowiązku solidarnej obrony każdego członka paktu w przypadku ataku z zewnątrz. Z kolei Unia Europejska daje nam poczucie wspólnoty cywilizacyjnej z Zachodem i niezmąconej przyjaźni z najbliższymi sąsiadami, podbudowane niezaprzeczalnym faktem, iż od ponad 60 lat Stary Kontynent omijają wojny (nie licząc etnicznego konfliktu na Bałkanach w latach 90.). Unia to również gwarant względnej stabilności ekonomicznej i podstawowych swobód obywatelskich.

Jednak nasze położenie geograficzne, nasza historia, a przede wszystkim pamięć o 3 września 1939 roku, symbolicznej dacie, przywoływanej częstokroć na dowód kruchości wszelkich aliansów, każe nam patrzeć ze wstrzemięźliwością na dwustronne i wielostronne traktaty, szczególnie jeśli nie zostały przetestowane w sytuacji rzeczywistego zagrożenia.

Gwarancje i przyrzeczenia są tylko gwarancjami i przyrzeczeniami składanymi przez konkretnych polityków w bardzo konkretnym momencie dziejów. Scenariusz optymistyczny zakłada, iż kolejni przywódcy państw sojuszniczych będą przestrzegać układów podpisanych przez poprzedników. Może się jednak okazać, iż nie są do nich zbyt przywiązani: poszukają wtedy najdrobniejszego pretekstu, by się z nich wywinąć. Można sobie też wyobrazić sytuację pośrednią – gdy sojusznicy trzymają się wyłącznie litery, ale już nie ducha umowy, i to w sposób bardzo dosłowny. Tak jak w przypadku trwającej od tygodnia operacji w Libii: niektóre kraje NATO uznały, że skoro nie ma konieczności uruchamiania artykułu V, to znaczy, że można zapomnieć o sojuszniczych zobowiązaniach.

Co ciekawe, jednym z tych krajów jest Polska.

Odarci ze złudzeń

Międzynarodowe konstelacje zmieniają się niejednokrotnie szybciej niż rządy. Państwa, przeciwko którym tworzono sojusze militarne, z przeciwnika przeistaczają się w przyjaciela. A sojusznicy z dnia na dzień mogą się stać wrogami. W latach 80. sowieckie czołgi miały przeorać pola na zachód od Łaby, dziś stosunki Niemiec z Rosją są pod wieloma względami bardziej przyjacielskie niż stosunki Niemiec ze Stanami Zjednoczonymi. Turcja była do niedawna godnym zaufania partnerem świata Zachodu, teraz staje się powoli adwokatem muzułmańskich radykałów. Trudno w to uwierzyć, ale jeszcze 35 lat temu głównym sojusznikiem Izraela na Bliskim Wschodzie był Iran. A wracając na rodzime podwórko: kto mógł się spodziewać, że znakomite stosunki Polski z Litwą w krótkim czasie przejdą w stan niemal zamrożenia.

Sojusze się zmieniają, interesy pozostają te same – słowa Winstona Churchilla nie utraciły na aktualności. Czy Polska Anno Domini 2011 dostosowuje swoją politykę zagraniczną do tej maksymy? Czy rząd Donalda Tuska realizuje nasze interesy, wykorzystując do tego polityczne i wojskowe alianse? Czy wreszcie sama Polska jest godnym zaufania sojusznikiem?

Donald Tusk, Bronisław Komorowski i Radosław Sikorski, parafrazując Francisa Fukuyamę, obwieszczają dziś swoisty „koniec historii" Polski. Możemy na dobre zapomnieć o upiornych, przygnębiających dziejach naszej ojczyzny, wkroczyliśmy w stan niezachwianej błogości, geopolitycznego plateau. „Dziś Rzeczpospolita nie musi drżeć o swoją suwerenność, z niepokojem spoglądać na swoje granice, tak jak jej poprzedniczka w okresie międzywojennym" – mówił w zeszłym roku prezydent RP z okazji święta narodowego 11 listopada. „Naszymi sojusznikami są największe, najstabilniejsze demokracje świata. Ze wszystkimi sąsiadami prowadzimy dialog. Z wieloma spośród nich mamy nienaganne, przyjacielskie relacje. (...) Polska wróciła do swojego dobrego miejsca w Europie. Polska jest bezpieczna i stabilna".

Przypieczętowaniem owego „końca historii" miał być ścisły – polityczny i gospodarczy – sojusz z Niemcami oraz pojednanie z Rosją. Zapowiadano, iż rychło ziści się marzenie milionów Polaków o trwałej, pokojowej koegzystencji z odwiecznymi adwersarzami.

Powstaje jednak pytanie, czy ta dyplomatyczna operacja została u swego zarania dobrze przemyślana. Donald Tusk wydaje się przekonany, iż głęboka współpraca z Berlinem i lepsze relacje z Kremlem zapewnią nam spokój na lata, a jednocześnie nie wpłyną negatywnie na stosunki Polski z innymi sojusznikami. Czy słusznie?

Zbliżenie z Rosją zostało zainicjowane podróżą premiera Tuska do Moskwy w lutym 2008 r. Później mieliśmy pamiętną pogawędkę Tuska z Putinem na sopockim molo, wspólne obchody rocznicy mordu katyńskiego 7 kwietnia ubiegłego roku, wizytę prezydenta Miedwiediewa na pogrzebie pary prezydenckiej w Krakowie, w końcu udział ministra Siergieja Ławrowa w dorocznej naradzie polskich ambasadorów.

Została reaktywowana Polsko Rosyjska Grupa ds. Trudnych, rosyjska telewizja pokazała „Katyń" Andrzeja Wajdy, a polska strona otrzymała od kremlowskich władz część dokumentów dotyczących zbrodni na polskich oficerach w 1940 r. W międzyczasie Rosjanie znieśli zakaz importu naszego mięsa, a rząd Tuska zgodził się na podpisanie korzystnej dla Gazpromu umowy gazowej.

W stosunkach z Kremlem Donald Tusk zamierzał prawdopodobnie wejść na poziom, który osiągnęli wcześniej Niemcy. Można by go scharakteryzować jednym zdaniem: Rosja nie jest naszym formalnym sojusznikiem, ale utrzymujemy z nią dobre kontakty biznesowe, a wszelkie spory, także te dotyczące przeszłości, rozstrzygamy bez zwłoki i bez histerycznych reakcji.

To zadanie okazało się jednak zbyt ambitne i przerosło dyplomatyczne zdolności obecnej ekipy rządzącej. Konferencja Międzypaństwowego Komitetu Lotniczego, podczas której Tatiana Anodina przedstawiła własną, bulwersującą wersję katastrofy smoleńskiej, wrak polskiego samolotu prezydenckiego od roku przetrzymywany w Rosji czy brak postępu w sprawie rehabilitacji ofiar mordu katyńskiego mogły odrzeć ze złudzeń największych optymistów.

Tusk wierzył i chyba nadal wierzy w możliwość domknięcia procesu koncyliacji z naszym wschodnim sąsiadem bez demokratycznych zmian w samej Rosji. Nie wydaje się to realne: Rosja rządzona twardą ręką Władimira Putina nie potrzebuje pojednania z Polską, a zatem trudno tutaj mówić o działaniach symetrycznych. A tylko takie dałyby nam gwarancje, iż poprawa związków z Kremlem przyniesie nam długotrwałe i pozytywne skutki. Nasz kraj nadal nie jest przez Rosję postrzegany jak równorzędny partner. Pozostajemy jedynie narzędziem – czasami bardziej, czasami mniej użytecznym – w realizacji geopolitycznych interesów mocarstwa, choćby utrzymania pozycji głównego dostawcy surowców energetycznych dla Europy. Rosja Putina uznaje tylko dwie kategorie sąsiadów: takich, których się boi i którym okazuje szacunek z powodu ich siły militarnej (Chiny, Turcja) lub zamożności (Norwegia, Finlandia). Oraz takich, których traktuje z lekceważeniem, a nawet pogardą.

Sygnały dobrej woli wysyłane przez polski rząd są uznawane na Kremlu za oznakę słabości. Miedwiediew i Putin z kolei wykonują przyjacielskie gesty nie dlatego, że polubili Polaków, lecz dlatego, iż atmosfera Wielkiej Historycznej Zgody ułatwia im prowadzenie polityki w tej części świata. Po pierwsze: poprzez nieskrępowane inwestycje rosyjskich koncernów w Unii Europejskiej. Po drugie: poprzez nacisk na inne, bardziej oporne kraje, np. Łotwę czy Estonię („Zobaczcie, nawet z Polską żyjemy już jak brat z bratem, jesteście ostatnimi czarnymi owcami"). Po trzecie: poprzez wytworzenie wrażenia, iż ze strony Rosji Europie Środkowej już nic nie zagraża, co pozwala na krytykowanie jakichkolwiek planów wzmocnienia systemu obronnego Polski („Po co wam amerykańskie bazy, skoro staliśmy się przyjaciółmi? Po co psuć proces pojednania?"). Po czwarte zaś: Miedwiediewowi i Putinowi zależało na wyciszeniu apeli Warszawy o rozszerzenie NATO o Ukrainę i Gruzję, co w dużym stopniu im się udało.

Przyjaźń urzędowa

Dla Tuska zwrot na linii Warszawa – Moskwa stał się z kolei czymś w rodzaju certyfikatu „europejskości". Liderzy UE chwalili starania polskiego premiera, a zachodnie media porównywały go do przenikniętych rusofobią – w ich mniemaniu – braci Kaczyńskich. I nie miały tutaj wielkiego znaczenia rzeczywiste efekty działań polskiego rządu: liczyło się wyłącznie dobre wrażenie.

Lecz właśnie dzięki owemu dobremu wrażeniu Tuskowi udało się zadzierzgnąć przyjaźń z najważniejszym politykiem Europy: Angelą Merkel. Panująca między nimi „chemia" miała być fundamentem osi Warszawa – Berlin, w niedalekiej przyszłości – być może – nowego motoru Unii Europejskiej. Najszybciej rozwijające się kraje kontynentu, ze zdrową gospodarką (przynajmniej na tle chorych organizmów Południa), rządzone przez parę euroentuzjastów z podobnymi poglądami na przyszłość Starego Kontynentu – trudno byłoby znaleźć lepszy duet „motorniczych".

Znów jednak wyobrażenia o prawdziwych intencjach „strategicznego sojusznika" rozsypały się po zderzeniu z Realpolitik. Przyjaźń Donalda Tuska z Angelą Merkel okazała się „przyjaźnią europejską", czyli mniej więcej taką, jaka istnieje między Jerzym Buzkiem i Jose Manuelem Barroso czy między premierami Szwecji i Holandii. Słowem: przyjaźnią urzędową.

Misterny plan aliansu z Niemcami nie mógł się powieść mniej więcej z tych samych powodów, dla których nie mogła się zakończyć sukcesem operacja pojednania z Rosją. Berlin prowadzi swoją politykę zagraniczną podobnie jak Moskwa, choć przy użyciu nieco subtelniejszych metod: realizując w sposób bezwzględny swoje narodowe priorytety. Jeśli większość ekspertów się zgadza, że dyplomacja Kremla w ogromnej mierze zależy od polityki wewnętrznej Rosji oraz nacisków wielkich koncernów, to w przypadku Niemiec to uzależnienie jest porównywalne, jeśli nie większe.

Budowanie przez Polskę „ponadstandardowego sojuszu" z Niemcami wymaga niezwykle finezyjnej gry, bo niemieckie interesy są często sprzeczne z polskimi. Tusk najwyraźniej w tej grze się pogubił.

Polski rząd wielokrotnie akceptował rozmaite postulaty Berlina, zanim jeszcze przybrały one realny kształt: tak było w przypadku propozycji zmiany zapisu traktatu lizbońskiego dotyczącego pomocy finansowej dla zadłużonych państw, jak i wówczas, gdy Angela Merkel chciała zmusić członków eurolandu do większej dyscypliny budżetowej. „Dyskusje w Brukseli nie mają przełomowego znaczenia dla Polski w tym sensie, że zmiany traktatowe, które się rodzą w głowach polityków europejskich, nam odpowiadają. Jestem dość spokojny, że jeśli chodzi o dyskusję na temat tempa zmian i terminarza zmian traktatu. Wbrew pozorom nie dojdzie do politycznej jatki, a Polska na pewno nie będzie blokowała zmian, które zwiększą dyscyplinę budżetową UE jako całości" – mówił Tusk przed szczytem UE w październiku ub.r.

Podpisywanie czeków in blanco okazało się taktyką ryzykowną. Kiedy Niemcy i Francuzi, bez żadnych konsultacji, zaskoczyli unijnych partnerów sześciopunktowym paktem na rzecz konkurencyjności, Tusk nie wytrzymał nerwowo i wyładował swoją złość na pani kanclerz. Jak gdyby nie zdawał sobie sprawy z ciągu przyczynowo-skutkowego: wszak kilka miesięcy wcześniej oświadczył, że „Polska na pewno nie będzie blokowała zmian, które zwiększą dyscyplinę budżetową UE". Angela Merkel poznała już zdanie Donalda Tuska, nie widziała więc potrzeby, by wysłuchiwać jego rad ponownie.

Kiedy indziej polski premier tak bardzo chciał zaimponować niemieckiej kanclerz, iż zapowiedział finansowy wkład Polski do Europejskiego Mechanizmu Stabilizacyjnego. Było to w grudniu ubiegłego roku. Miesiąc później minister finansów Jacek Rostowski niespodziewanie stwierdził, że takiego wkładu jednak nie będzie.

Trudno domagać się szacunku od „strategicznego sojusznika", gdy najpierw aprobuje się bez szemrania wszystkie jego poczynania, potem w ciągu miesiąca zmienia się zdanie w niezwykle ważnej kwestii, a jeszcze później ruga się owego sojusznika publicznie.

„O to nam chodziło"

Nowe otwarcie w relacjach z Rosją i zacieśnienie współpracy z Niemcami przyniosły dotąd Polsce co najwyżej iluzoryczne korzyści.

Wyjaśnienie katastrofy smoleńskiej oraz pełna jawność w sprawie zbrodni katyńskiej to dwa pola, na których moglibyśmy oczekiwać konkretnych efektów polsko-rosyjskiego ocieplenia. W obu przypadkach trzeba raczej mówić o rozczarowaniu. Nie udało się przekonać Kremla do zmiany polityki wobec Białorusi, na czym polskiemu rządowi powinno zależeć szczególnie. Wciąż słyszymy także pogróżki związane z planami udziału Polski w nowym, zmodyfikowanym systemie tarczy antyrakietowej.

Za każdym razem, gdy pada pytanie o rzeczywiste rezultaty pojednania z Rosją, słyszymy z ust rządowych oficjeli o „lepszej atmosferze" i poparciu Europy. Jak na tak gwałtowną zmianę w polskiej polityce zagranicznej to dość frywolne uzasadnienie.

Z kolei „przyjaźń" Donalda Tuska i Angeli Merkel nie przyniosła żadnego przełomu w kluczowym dla polskiego bezpieczeństwa energetycznego sporze o przebieg gazociągu północnego. Starania rządu Tuska o to, by Nord Stream nie stanowił przeszkody w dostępie statków handlowych do portu w Świnoujściu, przypominają ciskanie grochem o ścianę. W marcu ub.r. szef MSZ Radosław Sikorski ogłaszał: „Niemieckie władze spełniły polskie postulaty, by gazociąg Nord Stream nie zagrażał ani teraz, ani w przyszłości dostępowi do portu w Świnoujściu (...). O to nam chodziło, to dowodzi, że dobre stosunki z Niemcami przynoszą efekty".  W grudniu ub.r. Bronisław Komorowski zapewniał dziennikarzy, że rozmawiał o problemie z kanclerz Angelą Merkel. „Uzyskałem w pełni satysfakcjonującą odpowiedź, że strona niemiecka absolutnie wychodzi naprzeciw oczekiwaniom polskim (...). Nie mam sygnałów, aby istniały jakieś zagrożenia" – stwierdził. Tymczasem, wbrew temu, co mówią minister spraw zagranicznych i prezydent RP, strona niemiecka nie tylko nie spełniła polskich postulatów, ale nawet nie wykazała woli kompromisu, proponując jedynie nową, dłuższą trasę dla statków dopływających do polskiego wybrzeża.

W kolejnej ważnej debacie – na temat perspektywy budżetowej Unii na lata 2014 – 2020 – Polska i Niemcy stoją po dwóch stronach barykady. Rząd w Berlinie przyłączył się do brytyjskiej propozycji, by mocno ograniczyć wydatki z unijnej kasy, co oznaczałoby miliardowe straty dla naszego kraju. Także w obszarze polityki historycznej co chwilę spotyka nas ze strony zachodniego sąsiada zimny prysznic. W lutym br. Bundestag przyjął – głosami rządowej koalicji CDU/CSU – FDP – uchwałę dotyczącą powojennych wypędzeń, która nieomal zrównuje ofiary „zbrodni" przesiedlenia z ofiarami Holokaustu. Z kolei przy okazji niemiecko-francusko-rosyjskiego szczytu w Deauville w październiku ub.r. dowiedzieliśmy się, ile warte są metaforyczne zapewnienia kanclerz Merkel, iż jej samolot „po drodze do Moskwy zawsze będzie lądował w Warszawie".

Od ściany do ściany

Oczywiście nie oznacza to , iż należy odwrócić się od Niemców i zrezygnować z prób odbudowy stosunków z Rosją. Mizerne rezultaty polityki rządu Tuska wobec naszych sąsiadów pokazują jedynie, że w przypadku takiego kraju jak Polska trzeba grać nie na dwóch, lecz na 20 fortepianach.

Z niezrozumiałych powodów polski rząd zaniedbał, a w niektórych przypadkach nawet schłodził relacje z kilkoma państwami, które powinny być traktowane przez Warszawę priorytetowo. Spór o nauczanie języka polskiego i pisownię nazwisk na Litwie, choć niewątpliwie ważny, nie powinien wywoływać aż tak emocjonalnych reakcji z polskiej strony. Stosunki z Gruzją zostały zepchnięte na boczny tor i złożone na ołtarzu pojednania z Rosją, choć w Tbilisi nadal rządzi człowiek, który jest autentycznym przyjacielem Polski. Z kolei Brytyjczycy musieli przecierać oczy ze zdumienia, gdy w czasie kampanii prezydenckiej minister Rostowski w niezbyt dyplomatyczny sposób atakował rząd Jej Królewskiej Mości i osobiście Davida Camerona za utrzymywanie unijnego rabatu. Niedawno zaś Donald Tusk z niezbyt jasnych powodów odwołał wizytę w Londynie. Podpisanie przez obu premierów listu w sprawie jednolitego rynku w UE można uznać co najwyżej za łyżkę miodu w tej pełnej dziegciu beczce.

Wydaje się także, że rząd nie ma pomysłu na ułożenie na nowo stosunków ze Stanami Zjednoczonymi. Gdy zakończymy nasz udział w wojnie afgańskiej, Polska stanie się malutkim, bladym punkcikiem na radarze amerykańskiej dyplomacji. Tym bledszym, im bardziej będziemy przekonywać Waszyngton, iż utrzymujemy świetne relacje z Moskwą. Perspektywa udziału Polski w nowym systemie antyrakietowym jest mglista, bo sam projekt tarczy może wkrótce paść ofiarą cięć budżetowych w USA. A ciągłe niepokoje na Bliskim Wschodzie i rosnąca potęga Chin sprawią, iż zainteresowanie Ameryki Europą jako taką będzie w przyszłości raczej malało, niż rosło. Poza tym do polepszenia naszych stosunków z Waszyngtonem na pewno nie przyczyniło się mianowanie na stanowisko prezydenckiego doradcy ds. zagranicznych człowieka znanego ze swych antyamerykańskich poglądów.

Wyzbyliśmy się narzędzi nacisku na państwa, z którymi wciąż mamy do załatwienia kilka istotnych spraw. Im głębiej będziemy brnąć w polsko-rosyjskie pojednanie, tym trudniej będzie nam krytykować Kreml, kiedy nadejdzie taka potrzeba. Przyjmując bez wahania wszystkie niemieckie propozycje, osłabiamy, a nie wzmacniamy naszą pozycję w UE i w NATO. Polsko-niemiecki „sojusz wstrzemięźliwych" w sprawie Libii wzbudził zdziwienie w niektórych stolicach, zwłaszcza iż do koalicji walczącej z siłami Kaddafiego przyłączyły się nawet tradycyjnie pacyfistyczne kraje: Hiszpania czy Dania. Co ciekawe, tego samego dnia, gdy Tusk informował dziennikarzy o swojej decyzji, w „Gazecie Wyborczej" ukazał się jego artykuł, w którym napisał: „Europa dysponuje największym rynkiem i jest drugą na świecie potęgą militarną. Pozostaje pytanie, jak przekształcić ten potencjał w rzeczywiste wpływy".

Polska dyplomacja miota się od ściany do ściany: gdy premier Miller i prezydent Kwaśniewski zgadzali się na wszystkie żądania naszych sojuszników zza oceanu, byli za to besztani – często słusznie – przez tych samych polityków, którzy dziś są gotowi bezwarunkowo poprzeć każdą propozycję płynącą z Berlina. Drugi przykład: o ile Micheil Saakaszwili był przez Lecha Kaczyńskiego przesadnie idealizowany, to obecny prezydent w jednym z pierwszym wywiadów, jakich udzielił (notabene, w „Rzeczpospolitej"), pozwolił sobie na nieuprzejmy, ironiczny komentarz wobec gruzińskiego przywódcy.

Sojusze się zmieniają, interesy pozostają te same. To prawda. Nie można jednak zmieniać sojuszy, przestawiając z dnia na dzień wajchę (pozwolę sobie użyć modnego ostatnio słowa) – tylko dlatego, że oczekuje tego mglista „opinia publiczna" czy jeszcze bardziej nieokreślona „Europa", i tylko po to, by mieć poczucie świętego spokoju. Mówiąc o interesach, Churchill miał na myśli coś zupełnie innego.

Dla kraju rozszarpywanego w przeszłości przez ościenne mocarstwa, doświadczonego krwawymi wojnami, leżącego na rozległych nizinach idealnie nadających się do lądowej inwazji, zawiązywanie sojuszy powinno być warunkiem sine qua non – nie tylko militarnego bezpieczeństwa, lecz wręcz narodowego przetrwania.

Polska jest dzisiaj członkiem dwóch organizacji, które powinny – przynajmniej w teorii – zapewniać nam spokojny sen. W NATO wciąż obowiązuje artykuł V traktatu północnoatlantyckiego, który mówi o obowiązku solidarnej obrony każdego członka paktu w przypadku ataku z zewnątrz. Z kolei Unia Europejska daje nam poczucie wspólnoty cywilizacyjnej z Zachodem i niezmąconej przyjaźni z najbliższymi sąsiadami, podbudowane niezaprzeczalnym faktem, iż od ponad 60 lat Stary Kontynent omijają wojny (nie licząc etnicznego konfliktu na Bałkanach w latach 90.). Unia to również gwarant względnej stabilności ekonomicznej i podstawowych swobód obywatelskich.

Pozostało 95% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy