Tym razem wszystko dobrze się skończyło. Amerykański myśliwiec rozbił się na polu, pilot po katapultowaniu od razu wylądował wśród przyjaciół, nawigator co prawda znalazł się na odludziu, ale zaraz nadleciał po niego samolot ratunkowy. Gdy jego dowódca zauważył tłum nadciągający w stronę rozbitka, na wszelki wypadek zrzucił bomby, raniąc kilku Libijczyków. Jak się okazało, zwolenników rewolucjonistów. Potem al Dżazira pokazywała pokiereszowanego odłamkami mężczyznę, który zapytany, czy Amerykanie powinni przerwać naloty, odpowiedział: „Nie, moje rany to mała cena, którą warto zapłacić za wyzwolenie spod władzy Kaddafiego".
Co będzie, jeśli kolejny F-15 rozbije się na terenie kontrolowanym przez Kaddafiego? Co jeśli al Dżazira pokaże amerykańskich pilotów pojmanych przez żołnierzy dyktatora? Bo przecież tak się może zdarzyć w każdej chwili.
I wtedy mniej więcej wiadomo, co będzie. Amerykanie nie zostawiają swoich żołnierzy w niewoli, zwłaszcza kiedy przygląda się temu cały świat. A zatem najprawdopodobniej wysłana zostanie grupa komandosów, których zadaniem będzie odbicie jeńców. Jeśli operacja się powiedzie, to pół biedy, ale co jeśli kaddafiści pojmą kolejnych jeńców? W którym momencie interwencja w celu odbicia jeńców staje się operacją lądową na terenie suwerennego kraju? Operacją, na którą ani Ameryka, ani nikt inny nie ma ochoty ani zgody ONZ?
Być prezydentem
To nie są teoretyczne dywagacje, tylko bardzo konkretne dylematy, przed którymi Stany Zjednoczone i ich sojusznicy mogą stanąć w każdej chwili. Na te pytania oraz dziesiątki innych, które narzucają się przy okazji interwencji w Libii, nie ma odpowiedzi. Co więcej, wygląda na to, że unikanie odpowiedzi na zasadnicze pytania jest taktyką prezydenta Obamy. Jej najbardziej klarownym elementem jest próba odsunięcia od siebie odpowiedzialności za przebieg, a zwłaszcza za skutki interwencji rozpoczętej w ubiegłą sobotę. Obama zachowuje się tak, jakby chciał powiedzieć światu: „Tym razem to nie my. Owszem, latamy nad Libią, nawet zrzucamy bomby na pozycje Kaddafiego, ale to nie nasza interwencja. To oni: Francuzi, Brytyjczycy, a zwłaszcza Arabowie, ale nie szukajcie u nas żadnych rozwiązań, bo ich nie znajdziecie".
Jeszcze nigdy podczas tej arabskiej wiosny ludów Barack Obama nie dowiedział się tak boleśnie, na czym polega bycie prezydentem USA. W ubiegły piątek wyglądało na to, że wojska Kaddafiego zajmą Bengazi. „Jeśli zajmą, to odpowiedzialność za to spadnie na Baracka Obamę – pisał w „The New Republic" znany autor Leon Wieseltier. – Amerykański prezydent jest od tego, by wpływać na przebieg wydarzeń. Na tym polega jego brzemię i jego przywilej. To on ma siłę, by powstrzymać falę okrucieństwa, a jeśli fala okrucieństwa nie będzie wstrzymana, to dlatego, że amerykański prezydent dokonał wyboru, by nie wykorzystywać swojej siły. Być może dlatego Obama wyznał, co było raczej niesmaczne, że łatwiej byłoby być prezydentem Chin".
Pewnie, że łatwiej. Chiny czy Rosja mają swoje interesy i nikt się nie dziwi, kiedy je realizują wszelkimi dostępnymi środkami. Ameryka ma cały świat i cały świat patrzy jej na ręce. Cokolwiek Ameryka zrobi albo nie zrobi gdziekolwiek na ziemi, wynik będzie jej winą i na nią spadnie odpowiedzialność za reperowanie świata. Nie szkodzi, że to Kaddafi morduje swoich rodaków. On w końcu walczy o przetrwanie, jego cele – choć odrażające z moralnego punktu widzenia – są politycznie zrozumiałe. Tymczasem Obama musi udowodnić światu, że ma czyste intencje, wie, co trzeba robić, a na koniec przeprowadzić operację bez strat w ludziach i sprzęcie. Wszystko poniżej spełnienia tych oczekiwań będzie porażką. Jeśli Kaddafi wymordowałby rebeliantów w Bengazi, winna zbrodni byłaby bezczynna Ameryka. Dziś, gdy ci ludzie żyją dzięki nalotom na pozycje rządowe, Ameryka winna jest źle prowadzonej interwencji, błędów w doborze celów i – oczywiście – zabijania niewinnych cywilów, jeśli do tego dojdzie.
Bo tak chciały kobiety
Ten odwieczny dylemat prezydentów USA rozumieli i akceptowali wszyscy przywódcy tego państwa od chwili, gdy stało się globalną potęgą po II wojnie światowej, do czasu George'a W. Busha. Wszyscy po kolei płacili również cenę takiego pojmowania swojej roli. Polityka Busha wobec Iraku czy Afganistanu mogła być błędna, chaotyczna albo szkodliwa, jednak nikt na świecie nie miał wątpliwości, że kieruje nią Ameryka i jej prezydent. Podobnie było w czasach Billa Clintona i jego poprzedników. Barack Obama przy okazji obecnego kryzysu próbuje zerwać z tą zasadą. Jego strategia polega w skrócie na tym, by jak najszybciej pozbyć się problemu Libii i zrzucić go na innych, sprawiając przy tym wrażenie, że Ameryka nie jest obojętna wobec losu tysięcy ludzi, którzy przy ewentualnym zwycięstwie Kaddafiego staliby się niechybnie jego ofiarami.