Zachód nie umie sformułować swoich interesów wobec Libii

Problem nie w tym, że Zachód błędnie formułuje swoje interesy. Problem w tym, że arabska wiosna ludów obezwładnia nas do tego stopnia, że tych interesów w ogóle nie jesteśmy w stanie sformułować

Aktualizacja: 28.03.2011 12:00 Publikacja: 26.03.2011 00:01

Zbombardowana przez lotnictwo koalicji baza marynarki wojennej w Trypolisie

Zbombardowana przez lotnictwo koalicji baza marynarki wojennej w Trypolisie

Foto: AP

Tym razem wszystko dobrze się skończyło. Amerykański myśliwiec rozbił się na polu, pilot po katapultowaniu od razu wylądował wśród przyjaciół, nawigator co prawda znalazł się na odludziu, ale zaraz nadleciał po niego samolot ratunkowy. Gdy jego dowódca zauważył tłum nadciągający w stronę rozbitka, na wszelki wypadek zrzucił bomby, raniąc kilku Libijczyków. Jak się okazało, zwolenników rewolucjonistów. Potem al Dżazira pokazywała pokiereszowanego odłamkami mężczyznę, który zapytany, czy Amerykanie powinni przerwać naloty, odpowiedział: „Nie, moje rany to mała cena, którą warto zapłacić za wyzwolenie spod władzy Kaddafiego".

Co będzie, jeśli kolejny F-15 rozbije się na terenie kontrolowanym przez Kaddafiego? Co jeśli al Dżazira pokaże amerykańskich pilotów pojmanych przez żołnierzy dyktatora? Bo przecież tak się może zdarzyć w każdej chwili.

I wtedy mniej więcej wiadomo, co będzie. Amerykanie nie zostawiają swoich żołnierzy w niewoli, zwłaszcza kiedy przygląda się temu cały świat. A zatem najprawdopodobniej wysłana zostanie grupa komandosów, których zadaniem będzie odbicie jeńców. Jeśli operacja się powiedzie, to pół biedy, ale co jeśli kaddafiści pojmą kolejnych jeńców? W którym momencie interwencja w celu odbicia jeńców staje się operacją lądową na terenie suwerennego kraju? Operacją, na którą ani Ameryka, ani nikt inny nie ma ochoty ani zgody ONZ?

Być prezydentem

To nie są teoretyczne dywagacje, tylko bardzo konkretne dylematy, przed którymi Stany Zjednoczone i ich sojusznicy mogą stanąć w każdej chwili. Na te pytania oraz dziesiątki innych, które narzucają się przy okazji interwencji w Libii, nie ma odpowiedzi. Co więcej, wygląda na to, że unikanie odpowiedzi na zasadnicze pytania jest taktyką prezydenta Obamy. Jej najbardziej klarownym elementem jest próba odsunięcia od siebie odpowiedzialności za przebieg, a zwłaszcza za skutki interwencji rozpoczętej w ubiegłą sobotę. Obama zachowuje się tak, jakby chciał powiedzieć światu: „Tym razem to nie my. Owszem, latamy nad Libią, nawet zrzucamy bomby na pozycje Kaddafiego, ale to nie nasza interwencja. To oni: Francuzi, Brytyjczycy, a zwłaszcza Arabowie, ale nie szukajcie u nas żadnych rozwiązań, bo ich nie znajdziecie".

Jeszcze nigdy podczas tej arabskiej wiosny ludów Barack Obama nie dowiedział się tak boleśnie, na czym polega bycie prezydentem USA. W ubiegły piątek wyglądało na to, że wojska Kaddafiego zajmą Bengazi. „Jeśli zajmą, to odpowiedzialność za to spadnie na Baracka Obamę – pisał w „The New Republic" znany autor Leon Wieseltier. – Amerykański prezydent jest od tego, by wpływać na przebieg wydarzeń. Na tym polega jego brzemię i jego przywilej. To on ma siłę, by powstrzymać falę okrucieństwa, a jeśli fala okrucieństwa nie będzie wstrzymana, to dlatego, że amerykański prezydent dokonał wyboru, by nie wykorzystywać swojej siły. Być może dlatego Obama wyznał, co było raczej niesmaczne, że łatwiej byłoby być prezydentem Chin".

Pewnie, że łatwiej. Chiny czy Rosja mają swoje interesy i nikt się nie dziwi, kiedy je realizują wszelkimi dostępnymi środkami. Ameryka ma cały świat i cały świat patrzy jej na ręce. Cokolwiek Ameryka zrobi albo nie zrobi gdziekolwiek na ziemi, wynik będzie jej winą i na nią spadnie odpowiedzialność za reperowanie świata. Nie szkodzi, że to Kaddafi morduje swoich rodaków. On w końcu walczy o przetrwanie, jego cele – choć odrażające z moralnego punktu widzenia – są politycznie zrozumiałe. Tymczasem Obama musi udowodnić światu, że ma czyste intencje, wie, co trzeba robić, a na koniec przeprowadzić operację bez strat w ludziach i sprzęcie. Wszystko poniżej spełnienia tych oczekiwań będzie porażką. Jeśli Kaddafi wymordowałby rebeliantów w Bengazi, winna zbrodni byłaby bezczynna Ameryka. Dziś, gdy ci ludzie żyją dzięki nalotom na pozycje rządowe, Ameryka winna jest źle prowadzonej interwencji, błędów w doborze celów i – oczywiście – zabijania niewinnych cywilów, jeśli do tego dojdzie.

Bo tak chciały kobiety

Ten odwieczny dylemat prezydentów USA rozumieli i akceptowali wszyscy przywódcy tego państwa od chwili, gdy stało się globalną potęgą po II wojnie światowej, do czasu George'a W. Busha. Wszyscy po kolei płacili również cenę takiego pojmowania swojej roli. Polityka Busha wobec Iraku czy Afganistanu mogła być błędna, chaotyczna albo szkodliwa, jednak nikt na świecie nie miał wątpliwości, że kieruje nią Ameryka i jej prezydent. Podobnie było w czasach Billa Clintona i jego poprzedników. Barack Obama przy okazji obecnego kryzysu próbuje zerwać z tą zasadą. Jego strategia polega w skrócie na tym, by jak najszybciej pozbyć się problemu Libii i zrzucić go na innych, sprawiając przy tym wrażenie, że Ameryka nie jest obojętna wobec losu tysięcy ludzi, którzy przy ewentualnym zwycięstwie Kaddafiego staliby się niechybnie jego ofiarami.

Mylą się ci, którzy uważają, że interwencja w Libii jest ukrytą pod płaszczykiem pomocy humanitarnej jakąś neokolonialną formą ratowania wpływów w państwie i regionie, które jeszcze kilka miesięcy temu były podległe Zachodowi. W istocie jest ona kolejnym elementem w ciągu chaotycznych i całkowicie nieprzewidywalnych reakcji Zachodu wobec tego, co się dzieje od początku roku w Afryce Północnej. Świadczy o tym nie tylko i nie przede wszystkim postawa administracji amerykańskiej podzielonej wobec konfliktu libijskiego na dwie zwalczające się grupy. Jeszcze bardziej chaotycznie zachowuje się Europa, ale o tym za chwilę.

Dziś wiemy, że przeciwnikami interwencji byli sekretarz obrony Robert Gates oraz doradcy prezydenta ds. bezpieczeństwa narodowego i ds. walki z terroryzmem. Ataku na Libię chciały „kobiety Obamy", jak mówi się o nich w Waszyngtonie: sekretarz stanu Hillary Clinton, ambasadorka USA w ONZ Susan Rice i doradczyni prezydenta ds. praw człowieka Samantha Power. Chciały interwencji i ją dostały. Jednak po uzyskaniu ograniczonego mandatu Rady Bezpieczeństwa ONZ w sprawie interwencji wysiłki Amerykanów szły właściwie w jednym kierunku: stworzenia sytuacji, w której zarówno ryzyko militarne, jak i polityczne będzie dla Stanów Zjednoczonych jak najmniejsze. To oczywiście słuszna taktyka, pod warunkiem że towarzyszyłyby jej jasno określone cele strategiczne kampanii. Tymczasem te są ciągle nieznane. Nie wiemy, czy naloty służą wyłącznie obronie cywilów (atakami z powietrza tego celu nie da się zrealizować), czy też obaleniu Kaddafiego (początkowo Obama i jego generałowie zaprzeczali, potem prezydent mówił, że odsunięcie dyktatora od władzy jest „pożądane"), czy też przeciąganiu konfliktu tak długo, by stworzyć warunki, w których rewolucjoniści sami obalą reżim (czyli jak długo?). Na razie mamy tylko wierzyć, że alianci zrzucają bomby w celach humanitarnych.

Wśród tych niejasnych celów politycznych lawiruje Hillary Clinton, która – jak się wydaje – zainteresowana jest głównie dwoma rzeczami. Po pierwsze, chce przekonać świat, że nie jest to interwencja amerykańska, a nawet zachodnia, natomiast jej istotnym elementem jest wkład arabski i afrykański. Nawet używając najbardziej wybujałej wyobraźni, takie postawienie sprawy nie ma sensu. Interwencję wsparły militarnie Katar i Zjednoczone Emiraty Arabskie, a to nie jest żadna reprezentacja krajów arabskich. Unia Afrykańska nie wysłała w ubiegłą sobotę swoich przedstawicieli do Paryża, kilka krajów afrykańskich, w tym – co ma znaczenie kluczowe z dyplomatycznego punktu widzenia – RPA, potępiło naloty. Nie ma słowa na temat wsparcia interwencji ze strony tymczasowych władz dwóch państw, na których wsparcie Libijczycy powinni liczyć – Egiptu ani Tunezji. Liga Arabska – grupa kompletnie pozbawionych wiarygodności arabskich despotów – poparła rezolucję Rady Bezpieczeństwa w sprawie ustanowienia strefy zakazu lotów po to tylko, by skrytykować naloty, które umożliwiły powstanie strefy, a potem się z tej krytyki wycofać. Liga nie wspiera Amerykanów, tylko patrzy im na ręce, aby w odpowiedniej chwili ich po tych rękach trzepnąć.

Wyjątkowość w bufonadzie

Równocześnie Hillary Clinton miota się, broniąc Ameryki przed zarzutami, przed którymi obrona jest jałowa. Chodzi o niekonsekwencję albo, jak kto woli, hipokryzję administracji. Dlaczego atakujemy Kaddafiego, który morduje rodaków w Libii, a wspieramy prezydenta Saleha, którego agenci mordują protestujących Jemeńczyków? Na czym polega różnica? Na tym, że wojsko Kaddafiego strzela do rewolucjonistów z samolotów, a policja Saleha z dachów domów? Dla ofiar i ich rodzin ma to umiarkowane znaczenie. Dlaczego wspieramy osaczoną przez demonstrantów dyktaturę w Bahrajnie, owszem, mniej okrutną niż libijska, ale równie pozbawioną mandatu społecznego? Dlaczego Amerykanie interweniują, gdy jedni znienawidzeni despoci strzelają do swoich rodaków z broni kupowanej, nawiasem mówiąc, za amerykańskie pieniądze publiczne, a innych za takie same działania wspierają?

Prosta odpowiedź mogłaby brzmieć: bo taki jest interes Ameryki i Zachodu. Tak odpowiedzieliby Reagan, Bush, Clinton. Destabilizacja Jemenu, Bahrajnu, osłabienie dyktatury w Arabii Saudyjskiej – to wszystko wzmocni wpływy Iranu, do czego Stany Zjednoczone nie chcą dopuścić. Stratę Libii Amerykanie przeboleją, dlatego mogą wzmacniać rewolucję w tym kraju. Jednak takie rozumowanie zakłada, że administracja Obamy postępuje według jakiegoś planu, w którym zachowania polityczne i militarne wynikają z przemyślanej strategii dotyczącej ochrony własnych interesów. Tymczasem wszystko, co się dzieje od kilku miesięcy, wskazuje na to, że takiego związku między zachowaniami Zachodu i przemyślaną obroną jego interesów w Afryce Północnej nie ma. Uczestniczymy w politycznym teatrze medialnym, w którym aktorzy improwizują, licząc na to, że jakoś uda im się dojechać do końca spektaklu. W tej sztuce najważniejsze są oklaski albo gwizdy widowni – to one wyznaczają kierunki polityki i mogą sprawiać wrażenie, że w tym chaosie jest metoda.

Barack Obama i Hillary Clinton to niejedyni wykonawcy tego przedstawienia. Polityczna bufonada, którą prezentuje światu od tygodnia prezydent Sarkozy, musi budzić zażenowanie nawet u największych admiratorów „l'exception francaise". Sarkozy podkreśla, że w walce o interwencję w Libii kierowały nim motywy humanitarne; i tak być może było. Jednak jakie motywy kierowały francuskim prezydentem, kiedy nieco ponad dwa lata temu przyjmował Kaddafiego jak monarchę? Może chodziło o wdzięczność za wypuszczenie bułgarskich pielęgniarek przetrzymywanych wcześniej przez Libijczyków (w ramach wdzięczności Sarkozy dorzucił wówczas Kaddafiemu broń za 100 milionów euro i obietnicę budowy elektrowni nuklearnej)? I jakie motywy kierowały francuską minister spraw zagranicznych, gdy na początku powstania w Tunezji zaoferowała dyktatorowi tego kraju Ben Alemu usługi francuskich sił specjalnych, by uśmierzyć rewoltę?

Francja generalnie, a Nicolas Sarkozy w szczególności, ma powody, by wykazywać się gestami solidarności z arabskimi rebeliantami i oprócz motywów humanitarnych prezydentem kieruje zapewne chęć „przykrycia" wcześniejszej polityki Francji wobec Afryki Północnej. Wiele w tym gry na wewnętrzny rynek (wybory w przyszłym roku, Sarkozy'emu potrzebny jest jakiś spektakularny sukces, najlepiej na arenie międzynarodowej, który potwierdziłby rolę Francji jako potęgi), wiele również gaullistowskiej pozy (jak pisał „The New York Times", Sarkozy zarządził pierwsze francuskie naloty na Libię w sobotę, nie informując o tym uprzednio nikogo, co wywołało wściekłość Brytyjczyków, Amerykanów i szefów NATO).

Jednak nie to jest najbardziej intrygujące w zachowaniu europejskich liderów. Nie tylko Sarkozy, ale również David Cameron, nie mówiąc o Silvio Berlusconim, nie mają pojęcia, jaki jest dalekosiężny cel ani plan tej interwencji. Są co prawda optymiści, którzy uważają, że interwencja w Libii pokazuje skuteczność Ameryki występującej w roli łagodnego mocarstwa, ale jeśli tak jest, to ta nowa polityka wymyślana i prowadzona jest w kompletnej tajemnicy przed światem. Nawet ograniczone cele powinny być jasne i zrozumiałe. Tymczasem zarówno generalna strategia, jak i sposób prowadzenia operacji wyglądają na ustalane „po drodze", o czym świadczy choćby nierozwiązany do końca problem dowodzenia. Amerykanie marzą, by oddać dowodzenie NATO. Sarkozy chce, by kierowała nim Francja (ewentualnie z Brytyjczykami) dokładnie z tego samego powodu, dla którego nie chce nim kierować Obama: dla doraźnych korzyści politycznych i wizerunkowych.

Nie chodzi o to, że nagle, po kilkudziesięciu latach wspierania Kaddafiego i innych brutalnych reżimów w Afryce, Zachód przejrzał na oczy i postanowił zmienić się na lepsze. Znacznie bardziej prawdopodobne jest, że każdy z zainteresowanych liderów próbuje przy okazji libijskiej rewolucji ugrać dla siebie, co się da. Sarkozy chce wymazać obraz Francji jako kraju wspierającego dyktatorów, Cameron – po serii spektakularnych wpadek w polityce zagranicznej, zwłaszcza wobec Pakistanu i Izraela – chce się wykazać jako wiarygodny mąż stanu, a Obamie zależy, by dowieść, że Stany Zjednoczone potrafią wpływać na losy świata, rezygnując z ostentacyjnego wykazywania siły i działając w porozumieniu z sojusznikami.

Zderzenie z rzeczywistością

Tak oto grupa zachodnich przywódców żyjących przez lata w przekonaniu, że politykę można przykryć sprawnym piarem, a układ sił światowych interesów jest dany raz na zawsze (tzn. przez całą kadencję), nagle musi sprostać dramatycznemu kryzysowi, który od kilku miesięcy na naszych oczach zmienia świat. Wydarzenia w Libii są najświeższą odsłoną tego kryzysu, ale zapewne nie ostatnią. Problem nie w tym, że Zachód błędnie formułuje swoje interesy w Afryce Północnej czy na Bliskim Wschodzie. Problem w tym, że arabska wiosna ludów nas przeraża i obezwładnia do tego stopnia, że tych interesów w ogóle nie jesteśmy w stanie sformułować.

Nikt nie lubi, gdy despota zabija ludzi i – wbrew cynikom – warto uznawać potrzebę motywacji humanitarnej w polityce. To nieprawda, że nie ma w historii udanych interwencji humanitarnych – brytyjska w Sierra Leone w 2000 roku to najbardziej znany dowód na to, że jednak można. To nieprawda, że suwerenność państwa jest ostateczną wartością, której nie wolno poświęcać w imię obrony życia ludzi. Gdyby świat naruszył suwerenność Rwandy w 1994 roku, to może nie zginęłoby prawie milion ludzi.

Jednak, jak wiemy z Iraku czy Afganistanu, piekło wybrukowane jest dobrymi chęciami. Jaki z tego wszystkiego wniosek? Interwencja w Libii będzie miała sens, pod warunkiem że wszyscy zainteresowani zrozumieją, o co w niej chodzi, i będą realizowali precyzyjnie określone cele. Dopóki nie wiadomo, o co chodzi, udział w tej wojnie nie ma sensu.

Tym razem wszystko dobrze się skończyło. Amerykański myśliwiec rozbił się na polu, pilot po katapultowaniu od razu wylądował wśród przyjaciół, nawigator co prawda znalazł się na odludziu, ale zaraz nadleciał po niego samolot ratunkowy. Gdy jego dowódca zauważył tłum nadciągający w stronę rozbitka, na wszelki wypadek zrzucił bomby, raniąc kilku Libijczyków. Jak się okazało, zwolenników rewolucjonistów. Potem al Dżazira pokazywała pokiereszowanego odłamkami mężczyznę, który zapytany, czy Amerykanie powinni przerwać naloty, odpowiedział: „Nie, moje rany to mała cena, którą warto zapłacić za wyzwolenie spod władzy Kaddafiego".

Co będzie, jeśli kolejny F-15 rozbije się na terenie kontrolowanym przez Kaddafiego? Co jeśli al Dżazira pokaże amerykańskich pilotów pojmanych przez żołnierzy dyktatora? Bo przecież tak się może zdarzyć w każdej chwili.

I wtedy mniej więcej wiadomo, co będzie. Amerykanie nie zostawiają swoich żołnierzy w niewoli, zwłaszcza kiedy przygląda się temu cały świat. A zatem najprawdopodobniej wysłana zostanie grupa komandosów, których zadaniem będzie odbicie jeńców. Jeśli operacja się powiedzie, to pół biedy, ale co jeśli kaddafiści pojmą kolejnych jeńców? W którym momencie interwencja w celu odbicia jeńców staje się operacją lądową na terenie suwerennego kraju? Operacją, na którą ani Ameryka, ani nikt inny nie ma ochoty ani zgody ONZ?

Pozostało 90% artykułu
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Adwentowe zwolnienie tempa
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą