Igor Janke o odczuciach rodzin ofiar katastrofy smoleńskiej

Rodzinom tych, którzy odeszli

Publikacja: 09.04.2011 01:01

Igor Janke o odczuciach rodzin ofiar katastrofy smoleńskiej

Foto: Fotorzepa

Rok temu Polska zamarła. Wszyscy byliśmy w szoku. Ale w 96 domach narodził się przejmujący ból. Otworzyły się rany. Ból po nagłej stracie bliskiej osoby jest trudny do wyobrażenia. To ciężar, z którym człowiek się budzi, który nie ustępuje podczas jazdy samochodem, jedzenia ani zasypiania. Boli przełykanie wody, jedzenie obiadu, spoglądanie przez okno, puste krzesło, imię na wyświetlaczu telefonu. Zapach butów, widok koszuli, szafy, w której były jego czy jej ubrania. Półki w sklepie, z której ostatnio razem coś braliśmy.

Taki ból nie ustępuje po miesiącu ani dwóch. Trzeba go przenosić, przemodlić, przemyśleć, wykrzyczeć i wypłakać. Czasem udaje się wrócić do życia. Czasem nie.

Stratę łatwiej jest znieść, kiedy się ją jakkolwiek ogarnia. Kiedy zrozumie się, co się stało, po co, jak i dlaczego. Dlaczego – to pytanie najtrudniejsze. Ale co, jeśli nawet nie wiemy – jak?

Najtrudniej jest, kiedy się nie wie i nie rozumie. Dlatego tak wielu żałobników szuka rozmaitych odpowiedzi. Jedni w sobie, inni u Pana Boga, jeszcze inni w śledztwach, dokumentach, w dochodzeniu przyczyn, winnych. W dochodzeniu prawdy. Każdy sposób jest dobry i każdy trzeba zrozumieć.

Każdy wymaga wsparcia, przytulenia. Pokazania, że nie jest sam. Każdy ma swój sposób na uniesienie krzyża, który nań spadł. Siłę do tego mogą dać wiara, przekonanie, że można zacząć jeszcze raz. Że można wypełnić powstałą pustkę nowym życiem albo wypełnieniem przesłania kogoś, kto odszedł. Podjęciem pracy, którą zmarły zostawił.

Wobec śmierci, perspektywy nieba czy piekła stajemy w osłupieniu i zadziwieniu. Wszystko nabiera innego wymiaru. Na nowo rozumiemy miarę i wagę spraw. Na nowo odczytujemy rzeczywistość, odkrywamy nowe znaczenia gestów, symboli, zdarzeń, padających słów. By uporządkować świat, zbudować go na nowo, trzeba wielkiej ciszy, wielkiego bólu, pracy i wysiłku.

W przejściu przez ten straszliwy czas pomaga żałoba. Jedni noszą ją w sobie dłużej, inni krócej. Nie ma jednej miary. „Pan Bóg nie oczekuje, byś chodził w żałobie wiecznie. Pan Bóg oczekuje, byś żył" – mówi pewien mądry ksiądz. Do tego powrotu do normalnego życia trzeba czasu. Zwykle żałobę przeżywamy w swoim świecie. W gronie rodziny, przyjaciół, w ścianach swojego domu.

Wielu z nas w pewnym momencie kogoś traci. Im bardziej ta strata jest nieoczekiwana, tym pewnie bardziej bolesna, trudniejsza do zniesienia i zaakceptowania.

Spróbujmy spojrzeć z tej perspektywy na to, co przez ostatni rok przeżyły rodziny ofiar katastrofy smoleńskiej. Wchodzące na pokład tupolewa stewardesy, oficerowie ochrony, wojskowi, urzędnicy, duchowni, politycy, wreszcie para prezydencka nie lecieli na wojnę. Ich rodziny nie mogły spodziewać się niczego złego. Wielu z nich nieustannie latało służbowo. Obchody rocznicy katyńskiej były symboliczne, ważne, nietypowe ze względu na polityczny konflikt w Polsce, ale w końcu była to kolejna służbowa podróż mężów, żon, ojców, matek, córek i synów tych, którzy zostali.

W sobotę rano wyszli z domów wcześniej niż zwykle. Pewnie zdążyli tylko wypić kawę, tak wcześnie nie chce się jeść. Wieczorem mieli być już w domu. Może obejrzeliby film, wypili piwo, pogadali. Po powrocie ze służby czy pracy. Ot, kolejny dzień. Może ważniejszy niż inne, bo to w końcu Katyń, taka rocznica, no i podróż z prezydentem. Wydawała się tak bezpieczna, bo czy można gdzieś czuć się bezpieczniej niż u boku głowy państwa chronionej przez wszelkie służby?

W sobotni poranek nikt więc nie mógł uwierzyć w to, co się stało. Telefony, SMS, kolejne nazwiska na telewizyjnych paskach. Cień nadziei, a może mój, moja nie zdążyli na samolot.

A potem niezwykły, okrutny rok życia w naszym kraju, gdzie katastrofa, w której zginęły najbliższe osoby, stała się przedmiotem debaty, kłótni, awantur, roztrząsania najdrobniejszych szczegółów. Spróbujmy spojrzeć na to, co się działo, oczami żałobników. Oczami tych, których najbliżsi wybiegli bladym świtem z domu na samolot do Katynia i zostawili zapach kawy w kubkach i piżamy w niepościelonych łóżkach. Prześledźmy oczami wyobraźni wydarzenia ubiegłego roku z perspektywy tych, którzy też myślą o Polsce, też na kogoś głosują, ale których domy nagle stały się puste, a serca wyją z tęsknoty.

Ludzie z niezasklepioną traumą odnawiającą się na widok najbłahszego choćby przedmiotu należącego do ukochanej osoby przez ostatnie 365 dni przeżywali nieustanny spektakl, w którym główną rolę odgrywali ich bliscy. Ich zdekapitowane ciała. Ich decyzje, rozmowy. Ich logujące się do sieci telefony. Ich szczątki rozsiane po smoleńskim lesie. Ich krzyk usłyszany w końcówce nagrania na konferencji MAK.

Na początku było pewnie tylko paraliżujące osłupienie. Ból mógł być jeszcze zamrożony. Przytłoczony podniosłym nastrojem, powszechną mobilizacją i empatią. Pierwszych dni zwykle się nie pamięta, bo są szokiem. Tu ten szok był jeszcze większy, bo trwała w nim cała Polska. To było tak niewyobrażalne, że pewnie i znieść było łatwiej. Wszyscy palili lampki, wieszali flagi, spotykali się na ulicach i pogrzebach. Piękne, niezwykle godne pogrzeby. Patriotyczny sztafaż, honorowe salwy, solenne mowy. Dzwon Zygmunta bił prezydentowi, ale dźwięczał pewnie mocno w sercach i duszach dziewięćdziesięciu kilku rodzin. Pełne zadumy programy w telewizjach, wzruszające wspomnienia. Wielka solidarność uderzonego nagłym ciosem narodu.

Ale po szoku wraca się do domu. Bliscy złożeni w grobach. Zostają ubrania w szafach, książki na półkach, niewyprane jeszcze skarpetki i nieumyty kubek po kawie. Niezapłacone rachunki, bałagan na biurku. I powoli wyciągane zdjęcia osadzane w ramkach.

Zaczyna się ból codzienny, już bez konduktu, tłumu przyjaciół, bez dzwonów i marsza żałobnego. Szary ból. Sam w sobie wystarczająco okrutny i trudny. Ból przeżywany już w ciszy lub rozmowie z bliskimi, którzy żyją, przy porządkowaniu książek, papierów, sprawdzaniu e-maili.

Ta cisza przechodzi kiedyś w ukojenie, zrozumienie, godzenie się, układanie świata na nowo. Rodziny smoleńskie tej ciszy nie zaznały ani przez chwilę.

Choć każda z nich szukała własnego sposobu na ułożenie własnych emocji, wymyślenie życia na nowo. Jedni szukali właśnie tej ciszy. Drudzy rozpoczęli walkę o prawdę. Jeszcze inni o upamiętnienie bliskich. Inni próbują kontynuować pracę tych, którzy odeszli. Alicja Zając wystartowała do Senatu, na miejsce po swym mężu. Jakub Płażyński podjął pracę nad ustawą repatriacyjną przygotowywaną przez jego ojca. Małgorzata Gosiewska i Małgorzata Wassermann, Magdalena Merta, Zuzanna Kurtyka czy Andrzej Melak zaangażowali się w wyjaśnianie przyczyn tragedii. Paweł Deresz próbuje zastąpić żonę w publicznym życiu, bierze udział w debatach. Przyjaciele i rodziny państwa Kochanowskich, Wypychów, Karpiniuków, Szmajdzińskich, Stasiaków, Nurowskich, Światów i wielu, wielu innych próbują upamiętnić swoich bliskich, którzy dużą część życia związali z aktywnością publiczną. Przepraszam, że nie wymienię wszystkich.

Jedni są aktywni publicznie, inni, nie mogąc znieść nieustannej deliberacji nad przyczynami śmierci najbliższych, próbują odnaleźć spokój wśród bliskich. Jeszcze inni pewnie walczą o utrzymanie domu, zapłacenie za szkołę i prąd, przypilnowanie, by można było żyć, gdy zabrakło często najważniejszej osoby w domu.

Pomyślmy, że z tych domów pełnych smutku i bólu nie wyniesiono telewizorów. Nie wyłączono komputerów z dostępem do sieci, wciąż trafiają do nich gazety. I choć pewnie każdy z żałobników marzy, by już nie czytać i nie słuchać o tym więcej, to zapewne codziennie z drżącymi rękami spogląda na czołówki gazet. Ze strachem włącza stacje newsowe i czeka na główne wydania „Wiadomości" czy „Faktów". Z niepewnością podnosi słuchawkę, by usłyszeć w niej wydawcę programu zapraszającego do dyskusji o tym, gdzie postawić pomnik, jak zachował się premier, dlaczego tak toczy się śledztwo, czy ufamy Rosjanom, czy Rosja nas oszukuje, czy może to zamach, czy winni Rosjanie  czy nasi, czy rząd dba czy nie dba. Niektórzy odmawiają, jeszcze inni idą, bo nie można tak spraw zostawić.

Pomyślmy teraz o domach, w których siedzą wdowy po pilotach. Opłakujące swoich mężów, zapewne dumnych, że latają z najważniejszymi osobami w państwie. Których tak często nie było z rodzinami, bo ćwiczyli, byli w gotowości, bo odpowiadali za bezpieczeństwo prezydenta, premiera, ministrów. Przypomnijmy sobie, co te przytłoczone bólem i tęsknotą osoby słyszały od niemal pierwszych dni. „Piloci tupolewa zachowali się skrajnie nieodpowiedzialnie i popełnili szereg elementarnych błędów"; „Uparli się, żeby lądować"; „Pilot, który dla kariery wykazuje brak asertywności w stosunku do nieodpowiedzialnych przełożonych namawiających do łamania procedur, względnie jest tak nieodpowiedzialny, że z własnej woli te procedury lekceważy albo ich wręcz nie zna – zawsze jest winien skutków swego postępowania"; „piloci zlekceważyli wszystkie ostrzeżenia wysyłane przez automatykę samolotu i podjęli nadmierne ryzyko"; „popełniali błąd za błędem". Takie zdania w domach Protasiuków, Grzywnów, Ziętków, Michalaków czytano i słyszano codziennie.

Wyobraźmy sobie, co czuła Krystyna Surówka, wdowa po oficerze BOR, która przeczytała, że jej mąż podobno jeszcze do niej zadzwonił przed śmiercią, już po wypadku. Co czuć musiała Ewa Błasik, gdy kilkakrotnie usłyszała na transmitowanej jak Polska długa i szeroka konferencji MAK, że jej mąż – zwierzchnik polskich Sił Powietrznych – był w samolocie pijany i zapewne naciskał na pilotów.

Co czuły wszystkie 96 rodzin, kiedy siedząca za konferencyjnym stołem Tatiana Anodina włączyła przycisk magnetofonu z nagraniem odsłuchiwanym potem setki tysięcy razy. Kiedy cały świat słyszał dźwięk samolotu, pogłośniony głos z komputera powtarzający jak mantrę „terrain ahead", a potem pełne przerażenia przekleństwa kogoś, kto wiedział, że to już koniec. I krzyk. W ilu domach odsłuchiwano tego ostatniego krzyku, wsłuchiwano się, czy to głos mojego męża, syna, brata.

Co czuli córka i brat Lecha Kaczyńskiego, kiedy dziesiątki razy czytali, że tata i brat musiał naciskać na pilotów i zapewne to on spowodował śmierć wszystkich pozostałych pasażerów. Tak łatwo zapominamy, ze Marta Kaczyńska została osierocona, a Jarosław poza tym, że jest szefem partii, jest nadal cierpiącym mężczyzną, który stracił najbliższą osobę.

Wyobraźmy sobie, że czytamy w gazetach o ciałach naszych najbliższych osób, „które uległy wielokrotnemu rozczłonkowaniu". Czyje ciała? W raporcie jest precyzujący dopisek: „w praktyce wszyscy wyżsi dowódcy, dwoje członków delegacji i stewardesa".

Co czulibyśmy, czytając w powszechnie dostępnej relacji, że ciało naszego ukochanego odniosło „poważne obrażenia mechaniczne typu uderzeniowego miażdżenia tułowia" lub że „kawałki ciała zostały zniszczone całkowicie, rozbite na małe trudno identyfikowalne fragmenty".

Czy jesteśmy sobie w stanie wyobrazić, co czują rodziny, które nie mają pewności, co jest w trumnie, którą pochowały? Bo nie mają dokumentów z sekcji zwłok, bo nie pozwolono im otworzyć trumien?

Jak odnaleźć po tym spokój? Zwłaszcza kiedy telefony od dziennikarzy nie przestają dzwonić. Studia telewizyjne stoją otworem. Można nie pójść? Nie obronić godności męża, syna? Pozwolić, by została o nim zła pamięć? Nie pójść, kiedy z lektury gazet wynika, że rząd odpuszcza śledztwo, że jeśli my nie zadziałamy, to może nigdy nie dowiemy się prawdy?

Spróbujmy postawić się w sytuacji tych ludzi, kiedy oglądali szarpaninę pod krzyżem na Krakowskim Przedmieściu, kiedy widzieli wstydliwie odsłanianą tablicę pamięci poległych na ścianie Pałacu Prezydenckiego, kiedy przeczytali, że ktoś obrzucił ją fekaliami, ktoś obsikał znicze. Kiedy słyszą z jednej strony, że najważniejsze jest, by stanął pomnik prezydenta i jego żony, a z drugiej, że żadnego pomnika pewnie nie będzie, nie będzie flag z kirami ani syrena nie zawyje, „bo nasz elektorat nie chce takiego epatowania tragedią smoleńską"?

W tych 96 domach oprócz codziennych wspomnień, płaczu i bólu po stracie jest codzienne nerwowe przebieganie po nagłówkach gazet, stron internetowych. Co znowu, co jeszcze, ile jeszcze, jak długo?

Pomyślmy o nich.

Rok temu Polska zamarła. Wszyscy byliśmy w szoku. Ale w 96 domach narodził się przejmujący ból. Otworzyły się rany. Ból po nagłej stracie bliskiej osoby jest trudny do wyobrażenia. To ciężar, z którym człowiek się budzi, który nie ustępuje podczas jazdy samochodem, jedzenia ani zasypiania. Boli przełykanie wody, jedzenie obiadu, spoglądanie przez okno, puste krzesło, imię na wyświetlaczu telefonu. Zapach butów, widok koszuli, szafy, w której były jego czy jej ubrania. Półki w sklepie, z której ostatnio razem coś braliśmy.

Taki ból nie ustępuje po miesiącu ani dwóch. Trzeba go przenosić, przemodlić, przemyśleć, wykrzyczeć i wypłakać. Czasem udaje się wrócić do życia. Czasem nie.

Stratę łatwiej jest znieść, kiedy się ją jakkolwiek ogarnia. Kiedy zrozumie się, co się stało, po co, jak i dlaczego. Dlaczego – to pytanie najtrudniejsze. Ale co, jeśli nawet nie wiemy – jak?

Najtrudniej jest, kiedy się nie wie i nie rozumie. Dlatego tak wielu żałobników szuka rozmaitych odpowiedzi. Jedni w sobie, inni u Pana Boga, jeszcze inni w śledztwach, dokumentach, w dochodzeniu przyczyn, winnych. W dochodzeniu prawdy. Każdy sposób jest dobry i każdy trzeba zrozumieć.

Każdy wymaga wsparcia, przytulenia. Pokazania, że nie jest sam. Każdy ma swój sposób na uniesienie krzyża, który nań spadł. Siłę do tego mogą dać wiara, przekonanie, że można zacząć jeszcze raz. Że można wypełnić powstałą pustkę nowym życiem albo wypełnieniem przesłania kogoś, kto odszedł. Podjęciem pracy, którą zmarły zostawił.

Pozostało 87% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy