Miasto reklamuje się hasłem „miejsce spotkań", bo choć samo nie ruszało się z miejsca, znajdowało się w granicach kilku różnych państw i było zamieszkiwane przez coraz to nowe narody. I leży, choć w polskich granicach, to jednak jakoś bliżej Europy, lepiej tam rozpoznawane, połączone z nią lepszą siecią dróg lądowych i powietrznych. O najciekawszych wydarzeniach kulturalnych Wrocławia więcej wiedzą zagraniczni turyści i studenci niż my w Gdyni i Warszawie.
Istnieje nienamacalna, ale wyczuwalna różnica między Wrocławiem budującym wielokulturową tożsamość i włączonym w kosmopolityczną sieć kultury a innymi miastami Polski, które wciąż aspirują, zmagają się z kompleksami i barierami mentalnymi. Najlepszym tego dowodem jest Brave Festival, czyli festiwal odważny, organizowany tam przeciwko wypędzeniom z kultury. Od siedmiu lat do Wrocławia przyjeżdżają członkowie plemion, małych społeczności żyjących na marginesie gdzieś w Azji albo niedalekiej Bułgarii, przedstawiciele kultur niewykraczających poza jedną wioskę.
Nie jest to modna etniczna impreza z kolorową muzyką i tańcem: to manifestacja w obronie indywidualności i tradycji niszczonej przez nowoczesność. To festiwal radykalny, zderzający widzów z rytuałem, głęboko zakorzenioną duchowością i tożsamością, którą zapraszani goście: Afrykańczycy po raz pierwszy wywiezieni z rodzinnej osady, staruszki z maleńkiej wsi, mnisi czy tancerze z zamkniętych społeczności obnoszą po europejskim mieście śmiało i dumnie. To widzowie bywają zawstydzeni i onieśmieleni. Brave oznacza tydzień trudnych pytań, każdemu świadkowi rytuału stawia to najważniejsze: a kim jesteś ty?
Zawsze, kiedy znajduję się na widowni Brave, przypomina mi się taka chwila. Siedzę z przyjaciółmi na pustyni w Radżastanie, przy ognisku, rozpalonym przez właściciela wielbłądów i jego kilkuletniego syna. Gotują kolację i żeby zapewnić nam rozrywkę, śpiewają ludowe piosenki. Wyciągają je spod serca, jedną po drugiej, przez ponad godzinę. Śpiewają ładnie, głośno, z uczuciem. Wreszcie mówią: – Teraz wy! Czekają uśmiechnięci, aż się zrewanżujemy. Czymś własnym, unikalnym. Na nasze skrępowanie chłopiec odpowiada rosnącym zaciekawieniem, nie wyobraża sobie, że żadnej piosenki nie znamy. Udało nam się sklecić po dwie zwrotki dwóch utworów, które wszyscy kojarzyliśmy: jeden pochodził z repertuaru Maryli Rodowicz, drugim był nasz hymn narodowy.
Okazało się, że nie mamy nic na wymianę, jesteśmy dużo ubożsi niż właściciel wielbłądów i jego syn, który przyjął nasze popiskiwania z wyrozumiałym rozczarowaniem. Nie pierwszy raz obwoził przybyszów z Zachodu po piaskowych wydmach. Na pewno już wie, że umiemy sowicie płacić, ale nie można się z nami bawić. To tak, jakby zaoferował nam swój ukochany kapsel z kolekcji albo wystrugany z drewna samolot, a my w odpowiedzi wyciągnęliśmy dłoń ze smętną monetą.
A więc: kim jesteśmy? W zjednoczonej (podobno) Europie, której kierownicę nam (formalnie) powierzono. Co mamy unikalnego w swojej tożsamości, czym moglibyśmy się wymieniać? Coś jest na pewno, ale tego nie wiemy. Żyjemy odcinając się od korzeni. Po 1989 roku byliśmy przede wszystkim skupieni na wyrzekaniu się siebie: ucieczce od socjalistycznej siermiężności, od krzywd z przeszłości, od kultury zawłaszczonej przez władze. Pędziliśmy do świata zewnętrznego, cudzego. Z nadzieją, że zostaniemy wpuszczeni i zaakceptowani. Ale jako kto?