Choć Michael Koryta znany jest w Ameryce głównie z powieści kryminalnych, to „Tajemnica rzeki Lost River" jest jego udaną wycieczką w stronę supernatural thrillers, których mistrzami są Peter Straub, Dan Simmons, a arcymistrzem – Stephen King. Autor tej książki, były prywatny detektyw i dziennikarz śledczy, nie dorównuje wspomnianej trójce, ale pokazuje, że jest bardzo blisko czołówki.
Jak przystało na amerykańską powieść gotycką, mamy tu tajemnicę z przeszłości, mroczne obyczajowe sekrety, skomplikowane więzy krwi (czasem dosłowne) oraz groźną i niepokojącą, lecz piękną scenerię. Zamiast romantycznego zamczyska – niezwykłe hotele z czasów sprzed wielkiego kryzysu. Zamiast klasycznej parady duchów – sekret życia i śmierci pewnego bogacza (oraz źródeł jego fortuny). A skoro już padło słowo „źródło", to trzeba wyjawić, że niezwykle istotną rolę w całej mistrzowsko skomponowanej intrydze odgrywa tajemnicza butelka wody mineralnej Jupiter wydobywanej niegdyś w West Baden – zwanym amerykańskim Karlsbadem.
„Tajemnica rzeki Lost River" to zgrabne połączenie psychologicznego horroru, powieści obyczajowej, kryminalnej i – po trosze – historycznej. Całość trzyma się także dzięki dobrze skrojonemu bohaterowi, którym jest niespełniony filmowiec wypluty niegdyś przez Hollywood, obecnie filmujący pogrzeby i bezskutecznie szukający nowego pomysłu na życie. Autor niczego mu nie ułatwia, nie będzie więc cukierkowego finału w hollywoodzkim stylu, ale zakończenie nie rozczaruje – choć jak człowiek już się rozsmakuje w tej opowieści, to ma wrażenie, że wszystko skończyło się zbyt pośpiesznie.
Dobrze robi tej opowieści także balansowanie przez długi czas na granicy oddzielającej realne i fantastyczne wyjaśnienia tajemnicy. Historia tropienia przeszłości Campbella Bradforda, początków jego bogactwa, sekretów niezwykłej wody i sprawców rozlicznych zbrodni – dawnych i teraźniejszych – przyniesie czytelnikowi wiele wakacyjnej satysfakcji. A o Michaelu Korycie (aż trudno uwierzyć – ma ledwie 29 lat) na pewno jeszcze nieraz usłyszymy.