Józef Hofmann był prawdziwym wirtuozem. Jego występ w 1935 roku pamiętają wszyscy szanujący się (i żyjący) melomani. Ponieważ od dzieciństwa byłem prowadzany do opery, znałem cały repertuar klasyczny na pamięć. Mama chciała, żebym był pianistą. Kupiono pianino. Przychodziła starsza pani, jadła bułki z serem i waliła po palcach, jak fałszowałem. Doprowadziła mnie do popisu, ale ja, przymuszany, nie miałem do tego serca. Na szczęście dostałem anginy i ku rozpaczy Mamy, popis mnie ominął. Wolałem słuchać popisu Hofmanna. Uchodził w rankingu za numer jeden. Wysoko nad Rubinsteinem. Tłok w Filharmonii był niemożliwy. Taka okazja. Hofmann w Warszawie. Byłem podniecony, że uczestniczę w takim wydarzeniu. Repertuaru nie pamiętam. Pamiętam tylko, że na bis mistrz zagrał „Miłość do trzech pomarańczy" Prokofiewa. To nawet na mnie, wtedy jedenastoletnim chłopcu, zrobiło wielkie wrażenie. Sala szalała. Na drugi dzień zaspałem i spóźniłem się do szkoły. Pani Rontalerowa mnie złapała: „Co to za spóźnienie?!". Odpowiedziałem cichutko: „Byłem na recitalu Hofmanna". Przełożona przyjęła usprawiedliwienie z uznaniem.
Hofmann był autorem wiekopomnego wynalazku – wycieraczek samochodowych. Wpadł na ten pomysł, wpatrując się w czasie ćwiczeń w pracę metronomu.
Drugim mistrzem, którego widziałem, był Fiodor Szalapin, wybitny bas rosyjski. Śpiewał gościnnie w „Borysie Godunowie" w 1937 r. Poza niezwykłej mocy głosem o barwie organów, który znałem z płyt, miał imponującą sylwetkę. Wielki, zwalisty, o niespotykanych w operze zdolnościach aktorskich.
Co za szczęście, że mama nie chciała, żebym został śpiewakiem. I tak nic by z tego nie wyszło. Raz próbowałem. W tajnym Teatrze AK w 1944 roku. Miałem odśpiewać starofrancuską balladę do muzyki Witolda Lutosławskiego. Bardzo trudną. Ćwiczyłem dwa miesiące, przyszła chwila pokazu. Zacząłem o ton za nisko i tak już zostało. Pamiętam, że akompaniował profesor Bronisław Rutkowski – autor popularnej, przedwojennej audycji radiowej „Cała Polska śpiewa". Wychodził z siebie, grał coraz głośniej, a ja nic – fałszowałem dalej. Więcej już nigdy nie próbowałem. I zostałem chyba jedynym nieśpiewającym aktorem. I bardzo dobrze.