Odważna kreacja Agaty Kuleszy

Dałam tej roli dużo. Tak dużo, że jeszcze się z niej nie uwolniłam. Ona mnie poharatała - mówi Agata Kulesza w rozmowie z Barbarą Hollender

Publikacja: 20.08.2011 01:01

Odważna kreacja Agaty Kuleszy

Foto: Fotorzepa, Raf Rafał Guz

Rz: Role w „Sali samobójców" i „Róży" to chyba wspaniały prezent od losu. Tym bardziej że kino pani dotąd nie rozpieszczało.



Tak, można przeżyć całe aktorskie życie i nigdy takiej szansy nie dostać.



W „Róży" zagrała pani kobietę z Mazur, tuż po II wojnie światowej. Wplątaną w tryby historii, sponiewieraną, gwałconą, niepotrafiącą już nikomu uwierzyć i zaufać. Myślę, że taką kreację ogląda się na ekranie raz na wiele lat. Dziennikarze rozpływali się w zachwytach, ale gdyńskie jury pozostało obojętne. Zabolało?



Aktor nie pracuje dla nagród, tylko dla publiczności. A ja widziałam widzów, którzy wychodzili z „Róży" poruszeni. I pomyślałam: „Jeśli ktoś poczuje solidarność z upodloną, tragiczną kobietą, mój wysiłek miał sens".



Zagranie w tym filmie musiało panią sporo kosztować.



Dałam tej roli dużo. Tak dużo, że jeszcze się z niej nie uwolniłam. Ona mnie poharatała. Musiałam zapomnieć o aktorskich technikach, wydobyć prawdziwe emocje. Na planie naprawdę leciałam głową w dół, bez trzymanki. Mentol można sobie wpuszczać do oczu w serialu. Róży szukałam w sobie.



Poświęciła pani dla niej własną próżność.



Sama namawiałam Wojtka Smarzowskiego, żeby moją bohaterkę oszpecić. Ona po tych wszystkich gwałtach musiała nienawidzić swojej kobiecości. Chciała ją zniszczyć, bo uroda niosła jej upodlenie. Dlatego wymyśliłam, że obetnę sobie włosy. Łapałam kosmyk za kosmykiem, cięłam na oślep. Tak jak ona mogła to robić. Potem spojrzałam w lustro. I zdziwiłam się: „Jezus Maria, jaka ja jestem brzydka". Ale byłam przygotowana psychicznie. Ta brzydota stała się dla mnie wyzwoleniem.



Nicole Kidman do roli Virginii Woolf przedłużyła sobie nos, Charlize Theron dla morderczyni z „ Monster" utyła 15 kilo i obie dostały Oscara. Ale są gwiazdy, które zwalniają operatora za sfilmowanie ich twarzy z cieniami pod oczami.



U Mike'a Leigh nikt nie ma figury ani urody modelki. Świat nie składa się z lalek Barbie, tylko ze zwykłych ludzi. Trzeba w nich znaleźć piękno. A ja podczas kręcenia „Róży" czułam się piękna wewnętrznie. Akceptowałam siebie. Stawałam przed kamerą ucharakteryzowana na brudną, z nieumytymi włosami, siniakami na całym ciele. I nie wstydziłam się, bo w czasie zdjęć wszyscy żyliśmy w tamtej powojennej rzeczywistości, a Wojtek z wielką delikatnością prowadził mnie przez los sponiewieranej Mazurki.



Nie miała pani ochoty wieczorem albo w niedzielę odstawić się na bóstwo? Choćby na chwilę, dla lepszego samopoczucia?



Któregoś dnia charakteryzatorka Ewa Drobiec powiedziała: „Chodź, to cię trochę umaluję". Zgodziłam się. Potem wstydziłam się wyjść z make-upu. Tusz na rzęsach i szminka na ustach sprawiły, że poczułam się nieswojo. Jakbym coś udawała, przestała być sobą.



Do takiego obnażenia się przed kamerą potrzeba sporo odwagi.



Aktorstwo to pokazywanie własnych słabości. Nie dla każdej roli warto. Ale Róży szamotanie się z kobiecością było potrzebne. I cieszę się, że nie stchórzyłam. Nie chodzi tylko o wygląd. Jak się dotyka takich stanów emocjonalnych, to zostaje w człowieku blizna.

Pani rodzina to zniosła?

W domu śmiejemy się, jest pogodnie. Choć zdarzało się, że patrzyłam na pierwszy śnieg za oknem i nagle zaczynałam płakać. Mój organizm pielęgnował to, co było mi potrzebne do zagrania Róży. Ale mąż i córka pozwolili mi na miękkie lądowanie, tolerując moje rozchwianie emocjonalne. Zrozumieli, że czasem reaguję jak poparzony człowiek, który ma wszystko na wierzchu. Mam bardzo stabilną konstrukcję psychiczną, więc trochę już tę ranę zaleczyłam. A teraz będzie coraz lepiej.

Teraz?

Tak. Bo podczas festiwalu w Gdyni Róża wyszła w świat. Do tej pory siedziała we mnie, w samotności, a tam przelałam ją na widzów. To wielka ulga. Powoli zacznę się od niej odklejać.

Rola w „Sali samobójców" też była wymagająca. Pani bohaterka, kobieta sukcesu, nie zauważa, że zaczyna tracić syna. Niełatwo to chyba zagrać matce 14-letniej córki.

Pewnie, że niełatwo, ale właśnie na takie wyzwania aktor czeka. I gdy dostaje interesujący materiał, natychmiast się na to rzuca.

Wojciech Smarzowski to klasa dla siebie. Twórca „Sali..." Jan Komasa robił pierwszą fabułę. Ma pani chyba skłonność do ryzyka, bo grała pani też w debiucie Iwony Siekierzyńskiej, szkolnych etiudach Anny Kazejak czy Leszka Dawida.

Lubię pracę z młodymi ludźmi, bo emanuje z nich energia. Zresztą Jasiek nie ma nic z niepewnego debiutanta. Wie, czego chce. Jest precyzyjnie przygotowany, a na planie wyznaje chyba teorię, że aktor zmęczony lepiej gra. Robi bardzo dużo dubli. Jedną ze scen zagraliśmy z Krzysztofem Pieczyńskim ponad  30 razy. Ale Komasa potrafi tak zarazić swoją miłością do kina, że nikt się nie buntuje.

Czy w polskich filmach pojawiły się wreszcie ciekawe role dla dojrzałych kobiet?

Nie. Uważam, że takie propozycje dla aktorki, która ma prawie 40 lat, to ewenement. Mnie się przydarzyły. Ale bardzo bym chciała, żeby Róża nie była kreacją mojego życia. Mam nadzieję, że kiedyś jeszcze się z takim materiałem zmierzę.

Napływają do pani nowe scenariusze?

Nie jestem zasypywana propozycjami.

Boi się pani, że telefon może zamilknąć?

On już tyle razy nie dzwonił, że mnie to nie przeraża. Wiem, co znaczy nie mieć pracy albo grać epizod tak nieważny, że reżyserowi nie warto zapamiętać imienia aktorki. Wiem też, że w Polsce sukces nie musi oznaczać powodzenia. Dlatego trzeba mieć jeszcze życie poza zawodem. Ja mam.

A może ostatni rok to przełom w pani filmowej karierze?

Przełom? Nie, raczej konsekwentna droga. Cieszę się, bo chyba udowodniłam, że jestem dobrą aktorką. Tak właśnie o sobie myślę i muszę się w tym myśleniu umacniać, bo w moim zawodzie łatwo zostać zranionym, zamknąć się, wycofać. A ja chcę go uprawiać. I to poważnie.

Przy takim stosunku do aktorstwa decyduje się pani jednak grać w serialach.

Nie mam poczucia misji. Filmy w rodzaju „Róży" zdarzają się rzadko. A na co dzień aktorstwo jest rzemiosłem. Umiem tańczyć, śpiewać, recytować, grać w teatrze i ustawiać się do kamery. Korzystam z tych umiejętności, między innymi w serialach. W teatrze mam pensję 1600 zł miesięcznie, a nie jestem właścicielką firmy PR-owej czy nieruchomości, która by mnie utrzymywała. Gdybym mogła zagrać wspaniałą rolę, poświęcić się jej całkowicie, a potem przez dwa lata nie myśleć o pieniądzach – byłoby świetnie. Ale tak nie jest. Więc gram stale. I lubię to. Nie robię rzeczy, których musiałabym się wstydzić.

Nie boi się pani, że telewizyjne tasiemce przytępiają? Serialowi aktorzy  czasami przestają budować postacie. Podają tekst, zamiast myśleć o dramaturgii roli.

W telewizyjnych produkcjach stawia się na wiarygodność – takie sobie „żyćko", naturalność. A prawda i wiarygodność to dopiero aktorski elementarz. Mnie już serial nie zaszkodzi. Zdążyłam zdobyć spore doświadczenie. Zajmuję się filmem, teatrem, dubbingiem, radiem, telewizją. Dlatego nie grozi mi rutyna. Jak pani widzi, role serialowe nie przeszkodziły mi zagrać Róży. Ale dla młodych, nieukształtowanych aktorów zaczynanie swojej drogi od tasiemca rzeczywiście może być niebezpieczne.

Na ich miejscu odmawiałaby pani?

Nie wiem, bo trzeba jeść i zapłacić czynsz za mieszkanie. Ale myślę, że absolwenci akademii powinni nawiązywać kontakty z młodymi reżyserami, którzy robią etiudy i kino niezależne. Stale szukać. Choć nie ma recepty na zawodową karierę. Może poza jedną – teatrem.

Pani właśnie zmieniła scenę.

Byłam w Dramatycznym 17 lat. Trafiłam do niego zaraz po szkole i sporo grałam. Ale ostatnio brakowało tam dla mnie interesujących ról. Teraz, po krótkiej przerwie próbuję odnaleźć swoje miejsce w innym teatrze. Mam nadzieję, że on mnie  znów pokocha.

Jak to się stało, że zdecydowała się pani na udział w „Tańcu z gwiazdami"?

Szczerze? Lubię tańczyć. Wiele osób mówiło mi, że ten show do mnie nie pasuje, a ja do niego. Nawet mój partner Stefano Terrazino na początku pytał: „Co ona tu robi? Przecież ona jest z jakiegoś offu". Egurrola też się dziwił: „Co to za gwiazda? Z teatru"? A ja myślałam: „Dlaczego mam nie spróbować?". Ćwiczyłam przez trzy miesiące po pięć godzin dziennie. Przez chwilę było ciężko, gdy miałam premierę w Dramatycznym i musiałam pogodzić treningi z próbami. Ale dyrektor Miśkiewicz poszedł mi na rękę, przełożył nawet generalkę.

Najbardziej wyrafinowani koledzy z teatru, patrząc na pani taniec, musieli pomyśleć, że to kawał profesjonalnej roboty.

Cieszyli się, gdy przechodziłam coraz dalej. Ale przede wszystkim to była wielka frajda dla mnie samej. Trzeba być w zgodzie ze sobą. Najgorsze jest hodowanie w głowie pudla. Nie warto być własnym paparazzi: „Nie mogę pójść, bo jestem lepszy". A dlaczego? Lubisz tańczyć, to tańcz. Chcesz śpiewać – śpiewaj. Nie warto brać udziału w takich programach dla popularności. Ale jak masz inną motywację – idź.

A nie dziwiła się pani, gdy młode gwiazdki celebrytki odpadały, a pani szła jak burza? Fruwając nad parkietem, uwiodła pani jurorów i publiczność. I wygrała.

Wiem, że miałam być mięsem armatnim. Co odcinek myślałam, że to koniec. Ale nagle poczułam akceptację ludzi. Byłam zszokowana. Mam wrażenie, że pomogło mi to również jako aktorce. Mówię to świadomie, bez egzaltacji. Obudził się we mnie jakiś hormon szczęścia. Nagle ludzie mnie zaczepiali, mówiąc: „Pani Agato, trzymamy kciuki". Dostałam tyle dobrej energii, że uwierzyłam w siebie. Zyskałam też przyjaciela w osobie Stefano. To wielka życiowa zdobycz.

„Taniec..." przynosi ogromną popularność, a pani wcale nie lądowała co dwa dni na Pudelku.

Bo jestem już za dużą dziewczynką. A poza tym w moim życiu panuje nuda. Fotografowie trochę na mnie poczatowali i co zobaczyli? Mąż stale ten sam, nierozpuszczone dziecko, które odwożę do szkoły. Na dodatek szkoda mi czasu na bywanie na bankietach. Nie lubię rozmów o niczym (chyba że z przyjaciółkami), zdjęć i wytykania, że najmniejszy palec u stopy jest źle pomalowany albo sukienka drugi raz ta sama.

Mówi się, że kręcenie się w środowisku pomaga aktorowi przypomnieć o sobie.

Nie załatwiam zawodowych spraw przy winie. Dla mnie wartością jest to, że nikomu niczego nie zawdzięczam. Pracuję ciężko, chodzę na castingi. Ale potem patrzę w lustro i jest OK. Żyję tak, jak lubię. Robię to, co lubię. A do pierwszego mi starcza.

Powiedziała pani kiedyś, że posiadanie nie jest celem pani życia.

Bo nie jest.

Na Pudelku roi się od zdjęć kolejnych zwyciężczyń różnych show w białych i czerwonych porsche. A pani swój wygrany samochód, wart pewnie ze 200 tys. zł, oddała na Wielką Orkiestrę Świątecznej Pomocy. Nie wahała się pani ani chwili?

Nie. Przecież uczyłam się tańczyć i jeszcze dostawałam honorarium za każdy odcinek.   A porsche? Nie widzę siebie w takim aucie. Mój mąż dwa odcinki przed końcem programu spytał: „A jeśli wygrasz, co zrobisz z tym samochodem?". „No, oddam go" – odpowiedziałam. „Dzięki Bogu" – skwitował. Córka chciała się raz tym porsche przejechać, ale jakoś się nie złożyło. Ja nawet nie rozumiem, dlaczego wokół tego było tyle szumu.

Bo żyjemy w świecie, który jest nastawiony na lepszy samochód, lepsze mieszkanie, a pani mówi: „Dzięki, było mi dobrze przez trzy miesiące... oddaję nagrodę".

A potem wraca do bloku na Ursynowie? Mam swoje wydatki, kredyty, ale daję sobie radę. Niedawno zmieniliśmy mieszkanie na większe, samochód też nowy kupiłam. O, gdyby to porsche załatwiało mi jaką ważną sprawę w życiu... Gdybym musiała je sprzedać, żeby sfinansować  leczenie dla kogoś bliskiego... To co innego.  Ale, odpukać, nie miałam takich potrzeb. A pieniądze... eee, tam... nie są najważniejsze.

A co jest?

Dużo rzeczy, ale takich, których nie można kupić. Miłość, talent, wrażliwość na drugiego człowieka, empatia.

Miała pani chwile zwątpienia?

Często. Kiedy urodziłam dziecko, jakiś czas nie grałam i pomyślałam, że powinnam zmienić zawód. Zresztą wątpliwości mogą przyjść nawet w dobrym okresie. Człowiek myśli: „Już nie mam siły". Może dojść do ściany i nie chce mu się już dalej tej ściany przepychać. Aktorstwo jest trochę dla ludzi dysfunkcyjnych. Marek Kondrat przestał grać. Jak ktoś może sobie na to pozwolić... rozumiem tę decyzję.

Co by pani robiła, gdyby nie była pani aktorką?

Zostałabym lekarzem. Nigdy o tym nie myślałam jako młoda dziewczyna. Ale teraz wiem, że mogłabym to robić. Mój serdeczny przyjaciel, który jest onkologiem w Szczecinie, też uważa, że w szpitalu bym się sprawdziła. Ostatnio rozmawialiśmy o tym, że potrzebny jest nowy zawód. Przeprowadzacza. Człowieka, który samotnym, nieuleczalnie chorym ludziom pomaga przejść na drugą stronę. Mój przyjaciel widział wiele śmierci. I  rodzin, które nie chcą być przy umierającym. Z różnych powodów. Może nawet dlatego, że ten ktoś był strasznym draniem. Ale potem, w ostatniej chwili, każdemu potrzebne jest wsparcie. Ja chyba bym się do tego nadawała. Widzi pani, jednak jestem kaskaderem emocji.

Takie przeprowadzanie musiałoby znacznie bardziej – jak pani mówi – haratać niż najbardziej wymagająca rola w filmie.

Ale ustawiałoby człowieka. Pokazywało, co w życiu ważne. Jakiś czas temu byłam w szpitalu, na dziecięcym oddziale onkologicznym. Widziałam ogromne cierpienie. I ogromne poświęcenie matek, które nie mają pieniędzy na hotel przy szpitalu i przez pół roku śpią na rozkładanych leżakach przy łóżkach dzieci. To powinien być obowiązkowy obraz pokazywany dorastającym nastolatkom. Sama też go przywołuję z pamięci. Zwłaszcza teraz, po „Róży".

Po „Róży"?

Tak. Bo po takiej roli człowiek jest skupiony na sobie, własnych uczuciach i lękach. A ja mam już dosyć zajmowania się sobą. Chcę się wreszcie porządnie wypłakać, wyrzucić z siebie tę sponiewieraną Mazurkę i wrócić do normalności.

Co będzie pani robić?

Oddałam Róży wszystko, co w sobie miałam, i poczułam się w środku pusta. Dlatego najpierw muszę trochę podładować akumulatory: pożyć, poczytać, posłuchać, pooglądać. A co dalej? Później się zastanowię.

Agata Kulesza przez 17 lat grała w warszawskim Teatrze Dramatycznym.

W 2008 roku wygrała ósmą edycję „Tańca z gwiazdami". Na ekranie długo nie dostawała ról na miarę swego talentu.

W tym roku stworzyła wielką, odważną kreację w „Róży" Wojciecha Smarzowskiego.

Plus Minus
„Cannes. Religia kina”: Kino jak miłość życia
Plus Minus
„5 grudniów”: Długie pożegnanie
Plus Minus
„BrainBox Pocket: Kosmos”: Pamięć szpiega pod presją czasu
Plus Minus
„Moralna AI”: Sztuczna odpowiedzialność
Materiał Promocyjny
Tech trendy to zmiana rynku pracy
Plus Minus
„The Electric State”: Jak przepalić 320 milionów
Materiał Partnera
Polska ma ogromny potencjał jeśli chodzi o samochody elektryczne