Opowieść Howarda E. Wasdina ma kilka wątków. Przede wszystkim to mocno zapadający w pamięć opis selekcji i szkolenia kandydatów na komandosów. Przeciętnego mieszczucha oszołomi opis tortur, jakim poddawani są chętni – bardziej pasowałoby nawet stwierdzenie „próby o charakterze niszczącym", bo trup i kalectwo ścielą się gęsto.
Współczesnemu yuppie wydawać się może, że jest twardzielem, bo biega rano po lesie, jeździ na rolkach albo potrafi wejść na Gubałówkę bez pomocy aparatu tlenowego. W relacji Wasdina znajdziemy natomiast m.in. celowe wprowadzanie rekrutów w stan hipotermii, naukę pływania ze związanymi rękami i nogami lub nurkowania bez wypuszczania powietrza. Nic dziwnego, że odpadają nawet triatloniści, mistrzowie olimpijscy czy gwiazdy futbolu amerykańskiego.
Po drugie snajper ubarwia swe wspomnienia niezwykłymi epizodami z historii Navy SEALS – od Wietnamu po Grenadę, a są to przygody, które jeżą włos na głowie nawet wytrawnym miłośnikom filmów wojennych. Po trzecie wreszcie – druga część książki jest pasjonującą opowieścią o słynnej operacji Amerykanów w Somalii. To, co Ridley Scott odtwarzał w „Helikopterze w ogniu", Wasdin widział na własne oczy. Co więcej – osobiście ubijał ważne szychy wśród watażków z Mogadiszu.
Pacyfista nie zrozumie dumy, która bije ze stron wspomnień Wasdina. Szkolony do tego, by być najlepszym, wierzy, że jest niezniszczalny. Doskonale rozumie to, co wykładał kiedyś Ian Fleming pisząc o Bondzie – że jest narzędziem w ręku imperium i nie używa się go do zadań błahych. Ale że kiedy już zajdzie potrzeba, to jego świętym obowiązkiem jest zadanie wrogowi jak najcięźszych strat – i przeżycie. Wedle obliczeń US Army zabicie jednego członka Navy SEALS kosztuje przeciwnika średnio... 200 ludzi. A jak pokazuje wojna z terrorem, w ostatecznym rozrachunku to nie morza ani góry dzielą nas od ognia i chaosu – lecz ludzie tacy jak Wasdin. Nie musimy ich lubić – ale ciężko zapracowali na szacunek.