W końcu jeździł na dni skupienia do arcybiskupa Stanisława Dziwisza, mówił o Kościele jako o wspólnocie, której sam jest członkiem, a – niedługo przed wyborami w 2005 roku – nawet wziął ślub kościelny, po 27 latach cywilnego małżeństwa...
Trzeba jednak przyznać, że Tusk uczynił bardzo wiele, aby wizerunkowi sługusa kleru zaprzeczyć. Od wielu miesięcy zajmuje się podszczypywaniem Kościoła. A to zapowie, że przeforsuje ustawę o związkach partnerskich, a to w exposé podkreśli, że zlikwiduje Fundusz Kościelny, a to w innym przemówieniu zadeklaruje, że jego partia nie będzie klękać przed księdzem. To rząd Tuska zlikwidował Komisję Majątkową, choć nie zdążyła ona zwrócić Kościołowi wszystkich zagrabionych przez komunistów nieruchomości, a ostatnio premier uznał za stosowne osobiście obwieścić, że pracę straci połowa wojskowych kapelanów.
Oszczędności, które służą jako pretekst do tego typu działań są zazwyczaj – w skali budżetu państwa – symboliczne, ale też nie o pieniądze lecz właśnie o symbole chodzi. O pokazanie lewicowym wyborcom że Platforma potrafi być twarda wobec „czarnych".
Najnowsza inicjatywa rządu – decyzja o tym, aby nauczanie religii w szkole finansował nie budżet centralny, ale samorządy – to jednak coś więcej, niż porozumiewawcze mrugnięcie do antyklerykałów. To niemal wypowiedzenie wojny. W Polsce, w której związki z katolicyzmem deklaruje ponad 90 proc. obywateli, powrót do nauczania religii w szkołach po 1989 roku był oczywistością – wszak jeszcze w czasach PRL, od końca czasów stalinowskich do 1961 roku, istniała katecheza szkolna współfinansowana przez budżet.
Teraz samorządy, obciążane przez rząd coraz to nowymi wydatkami, będą musiały podejmować decyzję, czy i ile wydawać na nauczanie religii. Nawet jeśli w większości rad miejskich czy powiatowych nie dominują dyszący nienawiścią do Pana Boga lewicowcy, to sytuacja finansowa może spowodować, że pieniędzy na katechezę po prostu nie starczy.
Donald Tusk doskonale o tym wie. Taka jest jego taktyka: umywanie rąk. Rząd nie podejmuje przecież decyzji o obcięciu finansowania katechezy, on tylko przekazuje kompetencje na dół, do samorządów. A że władze lokalne nie będą mogły lub chciały płacić... Cóż, taka jest wola ludu.
Mimo to śmiem twierdzić, że premier nie jest wrogiem Kościoła. Nie siedzę rzecz jasna w jego duszy, ale wiele wskazuje na to, że Donalda Tuska sprawy religijne po prostu nie interesują. Nie zdaje sobie sprawy, jak cenne dla milionów katolickich rodzin, płacących przecież coraz wyższe podatki, jest nauczanie religii w ramach edukacji szkolnej, zamiast wieczornych zajęć w przykościelnych salkach – jak było za czasów komunizmu.