Generał pod pręgierzem

Brytyjczycy odpowiedzialność za klęskę operacji „Market Garden" zrzucili na gen. Sosabowskiego. Do dzisiaj polskiego dowódcy nie zrehabilitowali. O piekle bitwy pod Arnhem opowiadają jego żołnierze

Publikacja: 12.05.2012 01:01

Stanisław Kowalczyk-Kowalewski

Stanisław Kowalczyk-Kowalewski

Foto: Fotorzepa, Piotr Nowak PN Piotr Nowak

– Z jakiej wysokości pan skakał?

– 500, góra 600 metrów.

– Maszyna?

– Dakota, czyli amerykański Douglas C-47 Skytrain.

– Jak to się odbyło?

– Staliśmy rzędem, padały krótkie komendy i kolejno wyskakiwaliśmy. Pęd powietrza na twarzy, krótkie szarpnięcie otwierającego się spadochronu. Zbliżaliśmy się do ziemi z prędkością 7 metrów na sekundę, więc nie trwało to długo. Szczególnie, że my mieliśmy na linkach przyczepione worki ze sprzętem, które ciągnęły nas w dół.

– Jakim sprzętem?

– Ja miałem sześć granatów, dwie miny przeciwczołgowe siedemdziesiątkipiątki i pistolet maszynowy Sten. Do tego amunicja. Całe to żelastwo sporo ważyło i siła uderzenia o ziemię była olbrzymia. Złamania nóg były na porządku dziennym.

– Podobno tego dnia skakaliście prosto na niemieckie lufy.

– Tak, prali do nas niemiłosiernie. Broń maszynowa, artyleria przeciwlotnicza. To było piekło. Wielu kolegów oberwało jeszcze w powietrzu. Ja na całe szczęście wylądowałem bezpiecznie. Już z ziemi spojrzałem na niebo i moim oczom ukazał się widok, którego nigdy nie zapomnę. Czarne klucze samolotów i niebo pełne czasz polskich spadochronów. To zapierało dech w piersiach.

21 września 1944 roku, gdy skoczył ze spadochronem w pobliżu holenderskiego miasta Arnhem, Józef Wojdyła miał 20 lat. Był starszym strzelcem w 1. Samodzielnej Brygadzie Spadochronowej gen. Stanisława Sosabowskiego. Jednostka ta brała udział w największej operacji powietrznodesantowej II wojny światowej „Market Garden".

Celem operacji było przechwycenie kluczowych mostów na terenie Holandii i otwarcie aliantom drogi do Trzeciej Rzeszy. Gdyby to się powiodło, wojna mogła się skończyć znacznie wcześniej. Fatalnie zaplanowana przez marszałka Montgomery'ego i przeprowadzona w sposób nieudolny przez brytyjskie dowództwo, operacja zakończyła się porażką. Była to największa klęska, jaką alianci ponieśli na froncie zachodnim po wylądowaniu w Normandii.

Polscy spadochroniarze, którzy 21 września zostali wysłani na odsiecz zrzuconym wcześniej Brytyjczykom, wylądowali po drugiej stronie Renu pod miejscowością Driel. Postawione im zadanie sforsowania rzeki było niewykonalne. Spadli bowiem niemal na głowy znakomicie uzbrojonych Niemców. Zostali ostrzelani już w powietrzu, a po wylądowaniu znaleźli się pod huraganowym ogniem otaczającego ich nieprzyjaciela. Prom, za pomocą którego mieli się przeprawić, został zatopiony.

Jak do kaczek

Skakałem około piątej po południu. Niemcy założyli już taśmy z pociskami smugowymi i lecąc, widziałem, jak długie serie przeszywały powietrze wokół spadochroniarzy. Jedna z serii szła tuż pode mną. Całe szczęście nagle się urwała. Gdyby nie to, zostałbym podziurawiony jak sito – opowiada porucznik Stanisław Kowalczyk-Kowalewski. Gdy skakał nad Driel, był kapralem i dowodził plutonem granatników przeciwpancernych Piat.

– Niemcy wiedzieli, że skaczecie?

– Wyglądało, jakby na nas czekali. Strzelali do nas jak do kaczek.

– Bał się pan?

– Nie było na to czasu. Działałem rutynowo, na zimno. Byłem w końcu znakomicie przeszkolony. Wiedziałem, że jeżeli nie skoczę, to nie będą mogli wyskoczyć także koledzy. A to by oznaczało, że obciążony samolot nie będzie w stanie uciec i zostanie natychmiast zestrzelony. Wszyscy byśmy zginęli, a tam w dole mieliśmy przynajmniej jakąś szansę. Kierowała mną logika, a nie jakieś bohaterstwo.

– Wylądował pan bezpiecznie?

– Niestety, nie. Przy zetknięciu z ziemią poważnie uszkodziłem nogę. Później okazało się również, że zostałem trafiony pod łopatkę.

– W powietrzu czy już na ziemi?

– Nie mam pojęcia.

– Jak to?

– Gdy walczyłem w 1940 roku w Norwegii, nad głową przelatywały mi ze świstem niemieckie kule. Kuliłem się odruchowo, ale koledzy powiedzieli, że to niepotrzebne. Człowiek słyszy bowiem tylko te pociski, które nie są przeznaczone dla niego. Takiego, który ma trafić, nie słyszy się nigdy. Tak właśnie było pod Arnhem. Początkowo w ogóle nie wiedziałem, że oberwałem. Mój organizm produkował tyle adrenaliny, że nie czułem bólu.

Choć poważnie ranny, kapral Kowalczyk-Kowalewski przystąpił do  walki. Odpiął spadochron, a koledzy usztywnili i obandażowali mu nogę. Przez kilka godzin uzbrojony w stena i colta brał udział w wymianie ognia z Niemcami. Dopiero gdy z powodu upływu krwi i drętwienia nogi nie był w stanie dłużej się poruszać, został ewakuowany do szpitala polowego.

– Urządzono go pod cyrkowym namiotem. Leżeliśmy tam wszyscy razem. Polacy, Anglicy, Niemcy i Amerykanie. Obok mnie leżał polski kolega, który oberwał w biodro od niemieckiego piechura. Dwa łóżka dalej leżał zaś ten Niemiec, którego ów kolega, padając, zdążył jeszcze postrzelić z colta w splot słoneczny.

– Rozmawiali ze sobą?

– Nie. Jakoś nie byli skorzy do zaprzyjaźnienia się.

Snajper na każdym drzewie

Józef Wojdyła wylądował w pobliżu zabudowań, w których znajdował się silny punkt niemieckiego oporu.  Kilku jego kolegów zostało natychmiast skoszonych przez serie z karabinu maszynowego MG 34. W efekcie w miejscu tym pozostało tylko trzech polskich żołnierzy zdolnych do walki. Przyklejeni do ściany budynku, byli trzymani w szachu przez niemieckiego strzelca.

– To był profesjonalista. Strzelał przez wybite okno, ale z głębi pomieszczenia. Tak aby samemu pozostać niewidocznym. Udało mi się dostać w pobliże okna i cisnąć granatem. Wpadł do środka. Karabin maszynowy zamilkł – opowiada Wojdyła. – Potem unieszkodliwiliśmy jeszcze gniazdo oporu na torach kolejowych. Zaszliśmy Niemców od tyłu i obrzucaliśmy ich granatami. Poddali się. Wybiegli w naszą stronę z rękami podniesionymi do góry. Mieli strach w oczach.

– Niemcy bali się was?

– Niesamowicie. W oficjalnych komunikatach określali nas mianem „Polnische SS".

– To miał być komplement?

– Chodziło o naszą waleczność i wolę walki graniczącą z fanatyzmem. Polscy spadochroniarze w starciu bezpośrednim nie cofali się nawet o krok. Biliśmy się jak diabły. Byliśmy prawdziwymi komandosami.

Pierwsze sukcesy nie były jednak w stanie odmienić przebiegu całej bitwy. Niemców było zbyt dużo, otoczeni Polacy zmuszeni byli do defensywy.

– Powiem panu szczerze – mówi Wojdyła – to nie była bitwa. To była męczarnia.

– Dlaczego?

– Przez pięć dni byłem w stanie najwyższego napięcia nerwowego. Serce waliło mi jak oszalałe. Byłem skrajnie wyczerpany i w każdej chwili spodziewałem się śmierci. Snajperzy siedzieli chyba na każdym drzewie i kominie. Tylko czekali, aż któryś z nas się wychyli. Do tego ciężka artyleria, czołgi i broń maszynowa.

– Pańskie najgorsze przeżycie podczas operacji „Market Garden".

– W pewnej chwili pęka w pobliżu nas pocisk. Leżę na ziemi zasypany ziemią, w uszach mi gwiżdże, ale czuję, że jestem w jednym kawałku. Patrzę w bok, a tam kolega dosłownie przecięty na pół. Flaki na ziemi. Widok straszny. Krzyczy, żeby mu dać różaniec...

– Miał pan ten różaniec?

– Skądże. Wpadłem do najbliższego domu. Zerwałem ze ściany jakiś obrazek z Jezusem. Wracam do niego, ale już nie żył.

– Jak się nazywał?

– Pan wybaczy. Tyle lat. Nie pamiętam. Wiem tylko, że tak jak ja był Kresowiakiem.

Wojdyła pochodzi ze wsi Biłka Szlachecka w pobliżu Lwowa. W 1940 roku został wraz z całą rodziną deportowany w okolice Nowosybirska. Był zmuszany do ciężkich prac fizycznych, bity, głodzony. Wraz z ojcem udało mu się przedostać do tworzącej się na terenie Sowietów polskiej armii. Po opuszczeniu nieludzkiej ziemi on został przeniesiony do Sosabowskiego, a ojciec został u Andersa. Walczył pod Monte Cassino.

Starszy od niego porucznik Stanisław Kowalczyk-Kowalewski (rocznik 1919) przed wojną mieszkał w Łodzi. Walczył podczas kampanii 1939 roku. Przedostał się na Węgry. Wstąpił do armii Sikorskiego, w 1940 roku bił się w Norwegii. Potem Francja i po jej upadku samotna przeprawa przez Pireneje. Został schwytany przez Hiszpanów 35 kilometrów od granicy. Zamknięty w obozie koncentracyjnym, został wypuszczony dopiero w 1943 roku. Natychmiast przedostał się do Anglii i zaciągnął do spadochroniarzy.

– Dlaczego akurat do nich?

– No cóż, może wyda się to dzisiaj śmieszne, ale ja po prostu chciałem się bić o Polskę. I w Polsce. Uważałem, że to mój obowiązek jako obywatela.

– Równie dobrze mógł pan to robić w piechocie.

– Nie, bo zostanie spadochroniarzem miało być jak wówczas mówiono „najkrótszą drogą do kraju". Przecież obiecywano, że będziemy walczyć tylko i wyłącznie w Polsce. Że nas zrzucą do kraju, że będziemy pierwszymi polskimi żołnierzami, którzy postawią nogę na naszej ziemi i przepędzą okupanta.

– Mieliście lądować w Warszawie podczas powstania?

– Tak, szykowaliśmy się już do wylotu. Byliśmy pewni, że będziemy walczyć na ulicach stolicy. Sosabowski o to zabiegał. Brytyjczycy się jednak nie zgodzili i zamiast tego zrzucono nas w Holandii.

–?Jaki był Sosabowski?

– To był dowódca z krwi i kości. Zupełnie nie troszczył się o siebie. Dbał tylko o swoich żołnierzy. Gotowy był zrobić dla nas wszystko.

– Podobno jednak służba pod jego komendą nie należała do łatwych.

– To prawda. Dawał nam straszny wycisk. Był niezwykle surowy, na ćwiczeniach padaliśmy wręcz z nóg. Generał powtarzał jednak, że im więcej potu na ćwiczeniach, tym mniej krwi na polu bitwy. Podczas walki nie będzie bowiem taryfy ulgowej. Nikt nie będzie nam odpuszczał. Musimy być gotowi na wszystko. Teraz, z perspektywy lat, przyznaję mu rację. Twarda, surowa zaprawa, jaką otrzymaliśmy, uratowała wielu z nas życie.

– Wielu oficerów Sosabowskiego robiło jednak wszystko, aby uciec z jego brygady i przenieść się gdzie indziej.

– To dlatego, że on traktował wszystkich jednakowo. Każdy spadochroniarz, czy to zwykły strzelec, czy major, musiał przejść to samo diabelskie szkolenie. A oficerowie na ogół nie lubią się czołgać całymi godzinami z karabinem w błocie.

– Czy wobec siebie Sosabowski był również tak pryncypialny?

– Tak. Generał, choć miał już ponad 50 lat, przeszedł całe szkolenie. Nie oszczędzał siebie. Był twardzielem.

Podczas operacji „Market Garden" polska brygada poniosła niezwykle wysokie straty. 93 żołnierzy zginęło, około 250 zostało rannych. Pomimo katastrofalnej sytuacji Sosabowski podjął próbę forsowania Renu, żołnierze dostali się jednak pod niezwykle silny ostrzał i pokonać rzekę udało się tylko nielicznym. Dalsze próby przyjścia z odsieczą Brytyjczykom były pozbawione sensu. Sosabowski uznał, że jedynym ich efektem mogło być całkowite zniszczenie brygady.

Już w trakcie planowania „Market Garden" polski generał jako jedyny aliancki dowódca wyrażał swoje poważne wątpliwości w powodzenie operacji. Wskazywał, że Montgomery źle ją przygotował, nie wziął pod uwagę, jak silny był w rejonie Arnhem nieprzyjaciel. Jego głos został jednak potraktowany jako szerzenie defetyzmu, a wszelkie obiekcje odrzucone. W efekcie operacja, tak jak to przewidział, zakończyła się klęską.

W londyńskiej fabryce

Brytyjczycy postanowili zrzucić winę za własne niepowodzenie na  „krnąbrnego" polskiego dowódcę. Zarzucono mu, że na polu bitwy zachowywał się zbyt zachowawczo. Że nie chciał się bić. Nie przyszedł z pomocą Brytyjczykom i to właśnie dlatego „Market Garden" zakończyła się klęską. Londyn wystąpił do polskiego dowództwa o odebranie Sosabowskiemu brygady i zdjęcie go ze stanowiska.

Ponieważ wcześniej na żądanie Brytyjczyków odwołany został inny niepokorny dowódca, naczelny wódz generał Kazimierz Sosnkowski, Sosabowskiego nie miał kto wziąć w obronę. Szef sztabu generał Stanisław Kopański zachował się w sposób pożałowania godny i przychylił się do prośby Brytyjczyków. Również prezydent Władysław Raczkiewicz ugiął się pod ich presją.

Powiedział generałowi Sosabowskiemu, że nieodwołanie go ze stanowiska mogłoby... wywołać kryzys w stosunkach z Brytyjczykami (już wtedy było wiadomo, że sprzedali Polskę Sowietom!). Rozkazem z 9 grudnia 1944 prezydent zdymisjonował Sosabowskiego. Nie dotrzymał obietnicy dania mu w zamian równorzędnego stanowiska. Generał został mianowany inspektorem jednostek etapowych i wartowniczych.

Decyzja wywołała oburzenie w szeregach brygady. Żołnierze ogłosili głodówkę, którą przerwali jednak na wyraźny rozkaz Sosabowskiego.

– To był dla nas szok. Wszyscy zawdzięczaliśmy mu życie! Przecież podczas „Market Garden" mógł posłuchać Anglików i rzucić nas do tej przeprawy. Wtedy wszyscy byśmy zginęli, a on dostałby od Brytyjczyków wysokie odznaczenie. Ocalenie żołnierzy było jednak dla niego ważniejsze niż osobista chwała. Niewielu oficerów by tak postąpiło – mówi Józef Wojdyła.

Podjęte przez Sosabowskiego próby oczyszczenia własnego imienia zakończyły się fiaskiem. Zdemobilizowany w 1948 roku, zdecydował się pozostać w Wielkiej Brytanii. Do okupowanej przez komunistów Polski oczywiście nie miał po co wracać. Sowiecki reżim w Warszawie pozbawił go – podobnie jak wielu czołowych oficerów Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie – obywatelstwa.

Z kraju Sosabowski sprowadził syna Stanisława Janusza, słynnego „Stasinka". Żołnierza Kedywu, niezwykle dzielnego oficera, który podczas powstania oswobodził Żydów z Gęsiówki i podczas zaciętych walk z Niemcami stracił wzrok.

W cywilu Sosabowski założył prywatną firmę. Remontował domy, prowadził warsztat tapicerski. Zakończyło się to jednak fiaskiem. Generał musiał się zatrudnić w fabryce urządzeń elektrycznych CAV jako magazynier. Mieszkał w biednej dzielnicy Londynu. Żył więcej niż skromnie. Wielu brytyjskich kolegów z fabryki nie miało pojęcia, kim jest – jak go nazywali – „Stan". Dlatego się dziwili, że pracujący w zakładzie byli polscy żołnierze, nawet jeżeli byli na znacznie wyższych stanowiskach, salutowali magazynierowi. Sosabowski umarł w 1967 roku. Jego żołnierze sprowadzili prochy generała do kraju, został pochowany na wojskowych Powązkach w Warszawie.

Walka o honor

Przez wiele lat zapomniany, obecnie Sosabowski powoli przywracany jest polskiej pamięci zbiorowej. Patronuje szkołom i brygadzie powietrznodesantowej. W minioną środę Senat Rzeczypospolitej – w 120. rocznicę urodzin generała – uczcił go specjalną uchwałą. Na sali obecni byli członkowie rodziny dowódcy i jego żołnierze. Ustalono, że wrzesień tego roku będzie miesiącem pamięci Sosabowskiego i 1. Samodzielnej Brygady Spadochronowej.

Podobnie jest w Holandii. W wyzwolonym przez spadochroniarzy Driel znajdują się dwa pomniki. Jeden poświęcony wszystkim polskim spadochroniarzom, drugi samemu Sosabowskiemu. W centrum miasteczka znajduje się plac Polski i ulica imienia generała. W 2006 roku królowa Beatrix uhonorowała Sosabowskiego Medalem Brązowego Lwa. Jego żołnierzom nadała zaś Order Wilhelma. Podczas uroczystości monarchini podkreśliła, że bohaterskie czyny polskich spadochroniarzy do tej pory nie doczekały się formalnego uznania.

„Ten historyczny błąd popełniony w przeszłości zostaje teraz naprawiony. [Ordery] to wyraz uznania dla polskich bojowników, którzy walczyli o wyzwolenie Holandii, oraz dla ich wyjątkowej dzielności, którą się odznaczyli. Oddajemy hołd w szczególności tym, którzy walkę przypłacili życiem" – powiedziała królowa. Co roku w Driel organizowane są obchody wyzwolenia miasta przez Polaków, na które przyjeżdżają weterani brygady.

Państwem, które do dziś oficjalnie nie zrehabilitowało Sosabowskiego, jest natomiast Wielka Brytania. W środę podczas przyjmowania uchwały na sali Senatu znajdował się brytyjski ambasador.

– Powinna nastąpić rehabilitacja generała w brytyjskiej historiografii. Oczekujemy, że władze brytyjskie w sposób publiczny przywrócą dobrą pamięć generałowi Sosabowskiemu – zwrócił się do niego senator Bogdan Klich.

Jak wynika z nieoficjalnych informacji, na zlecenie Ministerstwa Obrony Narodowej nasi sztabowcy przygotowali niedawno szczegółową ekspertyzę operacji „Market Garden". Potwierdziła ona, że generał Sosabowski nie ponosił odpowiedzialności za jej fiasko. Mało tego – dzięki jego zdecydowanej postawie i znakomitemu dowodzeniu udało się uratować wiele tysięcy alianckich żołnierzy. Przede wszystkim Brytyjczyków.

Na podstawie ekspertyzy dyplomaci rozpoczęli zakulisowe działania mające skłonić Londyn do rehabilitacji Sosabowskiego. Na razie nie przyniosły one efektu.

– Brytyjczycy to nie są ludzie, którzy przyznają się do błędów. Jak powiedział mi wnuk generała, prędzej rozpadnie się londyński pomnik marszałka Montgomery'ego, niż Brytyjczycy zwrócą generałowi honor – mówi Joanna Pieciukiewicz, reżyserka filmu opowiadającego o niesprawiedliwości, która dotknęła polskiego dowódcę.

Epilog

To było zaraz po wojnie – opowiada porucznik Stanisław Kowalczyk-Kowalewski – podróżowałem po Anglii z narzeczoną, pół Walijką, pół Szkotką. Na jednej ze stacji kolejowych w Londynie stała grupa polskich żołnierzy od Andersa. Mieli źle dopasowane, stare, znoszone mundury. Naprzeciw nich stała grupa angielskiej młodzieży. Wyśmiewała się. „Jak wy wyglądacie?! Wracajcie do siebie, do Polski! Macie przecież tam swojego prezydenta Bieruta i swój rząd. Czego tu szukacie w tych łachach? Jesteście nam już niepotrzebni!". Podszedłem do tych młodych ludzi i strasznie ich ochrzaniłem. Powiedziałem im, jak wygląda ten „polski rząd" i kto nas sprzedał Sowietom. Zamilkli, nawet mnie przepraszali. Dziś myślę, że to była scena symboliczna. Tak jak symboliczny dla losów wszystkich polskich żołnierzy walczących u boku Brytyjczyków podczas II wojny światowej był los mojego dowódcy, generała Stanisława Sosabowskiego.

– Z jakiej wysokości pan skakał?

– 500, góra 600 metrów.

– Maszyna?

– Dakota, czyli amerykański Douglas C-47 Skytrain.

– Jak to się odbyło?

– Staliśmy rzędem, padały krótkie komendy i kolejno wyskakiwaliśmy. Pęd powietrza na twarzy, krótkie szarpnięcie otwierającego się spadochronu. Zbliżaliśmy się do ziemi z prędkością 7 metrów na sekundę, więc nie trwało to długo. Szczególnie, że my mieliśmy na linkach przyczepione worki ze sprzętem, które ciągnęły nas w dół.

– Jakim sprzętem?

– Ja miałem sześć granatów, dwie miny przeciwczołgowe siedemdziesiątkipiątki i pistolet maszynowy Sten. Do tego amunicja. Całe to żelastwo sporo ważyło i siła uderzenia o ziemię była olbrzymia. Złamania nóg były na porządku dziennym.

– Podobno tego dnia skakaliście prosto na niemieckie lufy.

– Tak, prali do nas niemiłosiernie. Broń maszynowa, artyleria przeciwlotnicza. To było piekło. Wielu kolegów oberwało jeszcze w powietrzu. Ja na całe szczęście wylądowałem bezpiecznie. Już z ziemi spojrzałem na niebo i moim oczom ukazał się widok, którego nigdy nie zapomnę. Czarne klucze samolotów i niebo pełne czasz polskich spadochronów. To zapierało dech w piersiach.

21 września 1944 roku, gdy skoczył ze spadochronem w pobliżu holenderskiego miasta Arnhem, Józef Wojdyła miał 20 lat. Był starszym strzelcem w 1. Samodzielnej Brygadzie Spadochronowej gen. Stanisława Sosabowskiego. Jednostka ta brała udział w największej operacji powietrznodesantowej II wojny światowej „Market Garden".

Celem operacji było przechwycenie kluczowych mostów na terenie Holandii i otwarcie aliantom drogi do Trzeciej Rzeszy. Gdyby to się powiodło, wojna mogła się skończyć znacznie wcześniej. Fatalnie zaplanowana przez marszałka Montgomery'ego i przeprowadzona w sposób nieudolny przez brytyjskie dowództwo, operacja zakończyła się porażką. Była to największa klęska, jaką alianci ponieśli na froncie zachodnim po wylądowaniu w Normandii.

Polscy spadochroniarze, którzy 21 września zostali wysłani na odsiecz zrzuconym wcześniej Brytyjczykom, wylądowali po drugiej stronie Renu pod miejscowością Driel. Postawione im zadanie sforsowania rzeki było niewykonalne. Spadli bowiem niemal na głowy znakomicie uzbrojonych Niemców. Zostali ostrzelani już w powietrzu, a po wylądowaniu znaleźli się pod huraganowym ogniem otaczającego ich nieprzyjaciela. Prom, za pomocą którego mieli się przeprawić, został zatopiony.

Pozostało 86% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy