Chrzciny najmłodszej córeczki mojego brata były okazją do rozmowy z kilkoma rzadko widywanymi osobami. Znajomy naukowiec, glacjolog, przemiły człowiek, opowiedział mi o swoim niedawnym spotkaniu w jednym z północnych krajów z amerykańskim profesorem, kolegą po fachu. Kiedy już w ciągu dnia zbadali to, co mieli zbadać, wieczorem spotkali się przy kawie. Po krótkiej wymianie zdań o sprawach zawodowych, rozmowa zeszła na inne tematy.
Gdy polski glacjolog rzucił uwagę na temat Immanuela Kanta – nic skomplikowanego, jakąś dygresję – w oczach jego amerykańskiego kolegi pojawiło się pytanie. Słowo po słowie okazało się, że profesor z USA raczej nigdy nie słyszał o królewieckim filozofie.
W sumie nie powinno to dziwić. Amerykańskie uczelnie przewodzą w edukacyjnych rankingach, ale tamtejszy system szkolnictwa słynie z produkcji ignorantów, gdy idzie o wiedzę ogólną.
Debata o uniwersytetach, jaka rozgorzała w Polsce szczególnie po niedawnym wystąpieniu prof. Ewy Nawrockiej, dotyczy również tej kwestii: na ile wyższe uczelnie mają być szkołami zawodowymi, a więc dostarczającymi jedynie wiedzy specjalistycznej, niezbędnej do wykonywania konkretnej profesji, a na ile mają dawać umiejętność poruszania się także w sferach bardziej abstrakcyjnych. Czy mają tylko uczyć zawodu, czy także uczyć żyć i rozumieć świat?
W Polsce kiedyś dużą część tego wykształcenia ogólnego, pozwalającego zrozumieć świat, dawało liceum, pierwsze lata wyższej uczelni tę wiedzę utrwalały i poszerzały. Dokumentne zniszczenie szkoły średniej przez kolejne ekipy edukacyjnych eksperymentatorów przed paroma laty spowodowało, że został już tylko ten drugi etap. Ale wiele wskazuje na to, że za kolejnych parę lat także u nas nawet najbardziej renomowane uniwersytety staną się fabrykami fachowców.
Tak jak na Zachodzie niemal wyginęli intelektualiści, tak w Polsce wyginą w końcu inteligenci. Nie będzie już skrzących się nikomu niepotrzebnymi paradoksami panelowych dyskusji, ostatecznie upadną grube kwartalniki pełne oderwanych od rzeczywistości dywagacji. Pewnie słusznie: skoro giną, to znaczy, że nie są potrzebni. Jak u Darwina. Kto potrzebuje intelektualnych autorytetów, które nie potrafiły się dopasować do rzeczywistości? Które przegrały rynkową konkurencję z modnymi aktorami, znanymi piosenkarzami, z telewizyjnymi prezenterami? Te nowe autorytety wprawdzie nie mają nic znaczącego do powiedzenia, ale za to gotowe są mówić o wszystkim.
Ktoś może zapytać: po co glacjolog ma wiedzieć, kim jest Immanuel Kant? Przecież, zamiast niepokoić swojego kolegę po fachu sądami syntetycznymi a priori, mógłby poprzestać na omówieniu przy piwie właściwości lodowych próbek. No dobrze – powie kto inny – a co, jeśli glacjolog będzie musiał spędzić parę godzin w jednym pokoju z fachowcem w innej dziedzinie – specjalistą od elektroenergetyki lub literaturoznawcą?
Wiem, wiem, szukam dziury w całym. Nie muszą przecież rozmawiać o filozofii. Mogą wymienić opinie na temat ostatniego programu Kuby Wojewódzkiego. W końcu trzeba się odwoływać do toposów, które będą zrozumiałe dla wszystkich.