Znowu polityka?
Agnieszka Romaszewska-Guzy:
Aktualizacja: 23.06.2012 01:00 Publikacja: 23.06.2012 01:01
Foto: ROL
Znowu polityka?
Agnieszka Romaszewska-Guzy:
W telewizji publicznej rządzi polityka, a raczej koteryjno-polityczny układ. I każdy awans jest polityczny. Dymisja również.
Panią właśnie zwolniono z funkcji szefowej ośrodka TVP w Białymstoku. Tłumaczono to jakoś?
A co tu tłumaczyć? Przecież mechanizm rządzący telewizją jest jasny.
Dostawała pani wcześniej jakieś upomnienia?
Wręcz przeciwnie, raczej pochwały. Po prostu pewnego dnia wezwał mnie wiceprezes TVP Marian Zalewski...
...Wiceminister rolnictwa z PSL, który przyszedł na Woronicza w ramach odpolityczniania TVP.
...I wręczył mi pismo podpisane przez prezesa Brauna, który chyba boi się ze mną rozmawiać.
Spodziewała się pani tego?
W TVP pracuję 20 lat, przeżyłam w TVP 14 prezesów...
...W tym własnego ojca.
Przez dwa tygodnie, ale ja byłam tam przed nim. Teraz więc zdawałam sobie sprawę, że do tego może dojść.
Bo PSL ma dostać wszystkich dyrektorów ośrodków?
Czytam o tym w gazetach...
A jak wyglądało spotkanie z ministrem Zalewskim?
Z prezesem Zalewskim.
Minister to tytuł dożywotni, nie obniżajmy rangi postaci.
Naprawdę nie potraktowano mnie najgorzej, nie zrobiono mi specjalnej osobistej krzywdy. Po prostu dostałam wypowiedzenie ze skutkiem natychmiastowym i tyle.
Nie chodzi pani o forsę i pozycję?
Zupełnie nie! Nadal mam pracę w TVP, zarabiam tyle, ile zarabiałam, jestem dyrektorem, więc to nie o to chodzi. Po prostu zabrano mi pracę, którą nie tylko bardzo lubiłam, ale i naprawdę dobrze wykonywałam. Najbardziej przykre było to, że stało się to z dnia na dzień... A właściwie nie, wcale nie forma była najgorsza, tylko sama istota. Po prostu było mi strasznie przykro.
Pożegnała się pani z zespołem?
Następnego dnia pojechałam do Białegostoku i byłam wzruszona niesamowitym pożegnaniem. Wracałam we łzach nie z powodu utraconego stanowiska, ale żal mi było rozstawać się z tymi ludźmi.
A mówią, że pani jest trudna...
Pracuje się z takimi ludźmi, jacy są, nie przyprowadzam swojej ekipy. Tego się nauczyłam w więzieniu – skoro można wytrzymać w kryminale, w jednej celi z ludźmi, których się sobie nie wybiera, to tym bardziej na wolności można z nimi funkcjonować. Jest naprawdę bardzo niewielu ludzi, z którymi nie da się współpracować, zresztą można się dogadać, jakoś zgrać. Kluczowa jest tylko motywacja. Jeśli ludzie widzą sens, będą pracować z oddaniem, wypruwać z siebie żyły. A że jestem trudna?
No właśnie...
Przyjaciele mówią, że mam „matriarchalny" sposób sprawowania funkcji. W obronie moich podopiecznych mogę zabić i jestem gotowa ryzykować dla nich osobistą karierę. A miarą moich osiągnięć jest także to, że jak mnie wyrzucają, to dostaję kosze kwiatów.
Może ludzie chcą być uprzejmi?
Tak? A zna pan wiele takich przypadków? W TVP byłego szefa przestaje się zauważać na korytarzu. U mnie to tak nigdy nie działało. Jak mnie zdjęto z wydawcy „Wiadomości", to pisali listy w mojej obronie, jak mnie wyrzucono z TVP Polonia, to mój gabinet przypominał kwiaciarnię...
Choć wiedzieli, że to polityka?
Nie ma w TVP osoby, którą zwolniono by lub która otrzymałaby awans bez akceptacji układu rządzącego telewizją.
Oczywiście oprócz pani.
Ależ skąd! W telewizji nie ma innych nominacji, więc i moja taka była. Ważne jest nie to, kto nominuje, ale czy się działa na polityczne zlecenie.
Pani awans zaproponował PiS?
To był czas Wielkiej Smuty, kiedy prezesi zmieniali się co chwila. Piotr Farfał zwolnił mnie ze stanowiska szefowej Polonii i z pracy w ogóle, a któryś z jego następców, przywracając mnie do pracy w lutym 2010 roku, spytał, czy w ramach swoistej rekompensaty nie zostałabym szefową w Białymstoku. A mnie zależało, by być nie tylko białoruską, ale i polską dziennikarką.
Wychodziła pani sobie tę posadę?
Nawet nie wiedziałabym, jak to zrobić.
Zostaje pani pisowskim dyrektorem i błyskawicznie wchodzi w konflikt z białostockim PiS.
Nie z PiS, ale z posłem Krzysztofem Jurgielem, który mnie wytrwale tępił.
Dlaczego?
Bo jest, powiedzmy, dosyć szczególny. Szukał sobie wrogów, nie mam pojęcia dlaczego we mnie.
Jakieś motywy musiał podać.
Każdy polityk, a poseł Jurgiel nie jest tu wyjątkiem, bardzo chce, żeby go pokazywać w telewizji. I jest tylko jedna rzecz, której polityk chce bardziej – żeby nie pokazywać jego konkurenta. A kto jest konkurentem? Oczywiście kolega partyjny! Nie rywal z innej partii, ale z własnej.
Tak było zawsze?
To mi mówi 20-letnie doświadczenie pogłębione ostatnimi dwoma laty w Białymstoku. I tak naprawdę wszystkie moje konflikty z politykami miały ten kontekst – pokazywaliśmy nie tych ludzi, których powinniśmy.
Popadła pani też w konflikt z jedną z frakcji PO.
Czytałam o tym, że nie lubił mnie poseł Raczkowski, a poseł Żalek swoje zastrzeżenia przekazał mi wprost, co sobie cenię.
O co poszło?
O to samo: pokazywaliśmy ich konkurentów.
Hipotetyczny poseł Ż. z Platformy nie miał pretensji, że w telewizji występuje poseł J. z PiS, tylko jakiś inny platformers?
Tak to właśnie wyglądało. I na odwrót, poseł PiS złościł się, że zbyt często występuje inny pan z jego partii, a nie on. Ale wie pan co? Ja nie wykluczam, że oni czasami mieli rację. Wszyscy popełniają błędy, a dziennikarze bywają niekompetentni, nierzetelni, omylni...
To dyrektorowanie to musiała być jakaś łaźnia.
Niech pan nie przesadza z tymi konfliktami. Coś do mnie docierało, ale nie przejmowałam się. Zresztą byli i tacy politycy jak Dariusz Piontkowski z PiS, którzy mnie bronili, choć nie chcieli tego zbyt głośno mówić, żeby mi nie zaszkodzić... (śmiech)
Otwarcie bronił pani Robert Tyszkiewicz z PO.
Jeszcze tego brakowało, by mnie nie bronił!
Kolega z NZS?
Raczej z konspiracji młodzieżowej lat 80., bardzo dzielny człowiek z piękną biografią. Jak się ma 17 lat i wyrzucają pana ze szkoły, to jest coś, tym bardziej że cała opozycja w Białymstoku na początku stanu wojennego zmieściłaby się w jednym autobusie.
Tylko partie solidarnościowe miały do pani pretensje?
SLD też mnie atakowało, głównie Eugeniusz Czykwin, który popiera Łukaszenkę, więc nie mogła mu się spodobać moja działalność. Ale powtarzam, nie demonizujmy tych ataków, nie nękano mnie strasznie. Mnie się tam bardzo dobrze pracowało.
Stało się coś niesamowitego: Romaszewskiej broniła „Wyborcza", rozpisując się o jej sukcesach. Wysmażyła laurkę o rozkwicie telewizji pod pani rządami...
Prawdą jest, że mieliśmy ogromny wzrost oglądalności, która była na takim poziomie, że aż myśleliśmy, iż z tymi pomiarami jest coś nie tak... (śmiech). Wychodziło nam, że podczas nadawania informacji regionalnych jesteśmy stacją drugiego lub trzeciego wyboru!
Z reguły pokonywaliśmy Dwójkę.
Chwalono waszą akcję informującą o przejściu telewizji na nadawanie cyfrowe.
Promowaniem tego powinno zająć się ministerstwo, telewizja z Warszawy, a na Podlasiu robiliśmy to my, za bardzo skromne pieniądze, ale uznaliśmy, że mamy obowiązki wobec widzów.
Jaką misję można spełniać, informując o otwarciu sali sportowej w Sokółce?
Poinformować widza w Wysokiem Mazowieckiem, że w Sokółce jest hala, a u nich nie ma. A kiedy dajemy informację, że w Nowince odwołali wójta, to pokazujemy, że to jest jednak możliwe, że może udać się i gdzie indziej. Ale nie chodzi tylko o wytykanie jakichś nieprawości. Często w gminach są fantastyczni ludzie, którzy chcą się pochwalić tym, co zrobili, i nie mają gdzie. Gdzie pokażą wójta spod Suwałk? W TVN 24? No, chyba że przejedzie dziecko na pasach.
To prawda, choćby na uszach stanął...
...To nikt się tym w Warszawie nie zainteresuje. To jest właśnie rola ośrodków lokalnych.
Wasze programy informacyjne chwalono.
A zrobienie ich nie jest łatwe, gdy ma się tak mało pieniędzy. By zrobić ambitniejszy materiał, trzeba pojechać nie w jedno miejsce, a w kilka, i zajmuje to czasem ze dwa dni, a przekonać kogoś, by pracował dwa dni za 90 zł, bywa trudno...
Coś się chyba udało?
Zmieniliśmy patrzenie na region.
To nie tylko Białystok, ale właśnie region małych miast.
Dlaczego akurat Podlasie?
Ten region ma swoją fascynującą specyfikę. Nie lubię pojęcia „wielokulturowość" nadużywanego i pozbawionego przez poprawność polityczną znaczenia, ale tam właśnie ono to znaczenie ma. A do tego to region z ludźmi głęboko zakorzenionymi, gdzie jeśli człowiek pochodzi z wioski, to w niej mieszkali jego pradziadowie od XVII wieku, czy to wioska „ruska" czy „szlachecka". Jak się nazywa Czarkowski, to jest z Czarkówki, a jak Kietliński, to z Kietlanki. Tak tam jest. Ten region w małym stopniu poddał się tym ruchom tektonicznym, które nastąpiły w Polsce, i to jest niesłychanie ciekawe.
Bardzo pani zależało, by być szefową jednego z najmniejszych ośrodków telewizyjnych.
Ja mam bardzo pozytywistyczną naturę i lubię, jak coś się daje zrobić, posunąć sprawy do przodu, coś stworzyć. A na prowincji to się daje zrobić, w przeciwieństwie do centrali – i to nie tylko centrali telewizyjnej – gdzie to jest niemożliwe, poblokowane. Telewizja w Warszawie jest tak spatologizowana, a jednocześnie tak spetryfikowana, że ani w prawo, ani w lewo – nic się nie da.
A tam się dało?
Mogłam robić fantastyczne rzeczy. Poza tym regiony nie istnieją bez wymiany informacji. Nie da się stworzyć więzi społecznych, nie da pielęgnować lokalnych odmienności bez informacji. Dlatego tak ważne są ośrodki regionalne telewizji i publicznego radia. Bo co jest poza nimi? Słabe, niedoinwestowane i malutkie gazety lokalne, żyjące z reklam urzędów, agencji, funduszy. A pieniądze rządzą światem i z kogo żyjesz, temu służysz. Oczywiste jest, że czegoś bardzo złego o swych sponsonie napiszą.
Za pani rządów chyba nie było w Białymstoku przechyłu pisowskiego, bo nie broniłaby pani „Wyborcza".
Byłam bardzo przywiązana do tego, by prezentować wszystkie punkty widzenia. Mieliśmy program, do którego zapraszano naprawdę różnych ludzi, ekspertów z gazet, z lokalnych uczelni. Na początku, uczciwie mówiąc, oni nawet nie umieli się wypowiadać przed kamerą, bo takiej umiejętności nabywa się latami, ale wolałam mieć to niż na okrągło polityków, których pokazywano, bo nie dawali telewizji żyć. I wie pan, co jest moim sukcesem?
Że teraz bronią mnie i bardzo lewicowi twórcy sztuki nowoczesnej, i radykalni ekolodzy, i Solidarni 2010.
Ładny rozrzut.
Bo oni wiedzieli, że ja się nie zgadzam z nimi w wielu sprawach, ale będę walczyć jak lwica o miejsce dla nich na antenie. Jednego dnia gratulowały mi, jak to ktoś nazwał – prawosławne mohery, a drugiego na imprezie kresowej polskie środowiska bardzo katolickie. To moja największa radość.
Ciągle jest pani szefową Biełsatu, na który nie ma pieniędzy. Stacja może zamilknąć?
Wydaje się to niemożliwe, choćby dlatego, że władowano w niego już kilkadziesiąt milionów, lecz cały czas walczymy o przetrwanie, od samego początku. Minimalny budżet stacji to 26 – 27 milionów i co roku brakuje nam jednej trzeciej. Można się wykończyć.
Skąd idą pieniądze?
Głównie z MSZ, z telewizji (która nota bene zapowiedziała, że w tym roku nie da ani grosza!), i z kontrybucji zagranicznych. Co roku wszyscy nam coś obcinają i szarpiemy się o te pieniądze bez wytchnienia. Od dwóch lat nie kupujemy nowych filmów, teraz kończą się nam wszystkie licencje i co mamy pokazywać? Stare programy informacyjne? Wszyscy mnie klepią po ramieniu, mówią, jak ważny jest Biełsat, tylko nikt nie chce dawać na niego forsy. Wychodzi na to, że to tylko mój problem i jestem osobiście odpowiedzialna, by te pieniądze były.
Dlaczego w ogóle Polska ma finansować białoruską telewizję?
Bo powinna coś w sprawie Białorusi robić, a niewiele innego może. Przecież nie wprowadzimy tam wojska, nie dokonamy rewolucji, nie obalimy Łukaszenki.
Tym bardziej że Białorusini go kochają. Gdyby wybory były uczciwe, to i tak by wygrał.
A skąd! Kiedyś z pewnością, ale teraz już nie. Białoruś to nasza sprawa nie tylko dlatego, że mieliśmy z nimi kawał wspólnej historii, kilkaset lat wspólnego państwa, ale to po prostu nasz sąsiad i nie będziemy mieć innego. I to sąsiad, którego Rosja próbuje trwale wciągnąć w swoją orbitę. Poza tym musimy pamiętać o mieszkających na Grodzieńszczyźnie Polakach. I teraz pytanie: co możemy zrobić?
No właśnie, co?
Zadbać o trochę więcej normalności na Białorusi. Mimo tych bardzo trudnych warunków musimy starać się przyciągnąć Białoruś na Zachód. Jak? Wspierając wolne media, takie jak Biełsat czy Radio Racja. Naszym zadaniem jest dostarczyć informacji, dać pole dyskusji i sprawić, by tamtejsze elity opiniotwórcze czuły związek z Europą i, da Bóg, również z Polską.
Jesteście telewizją jawnie opozycyjną.
Tak, jesteśmy opozycyjni nie tyle wobec konkretnej władzy, ile wobec panującego tam systemu.
Przy tak silnej autoidentyfikacji nie ma mowy o bezstronności.
Jeśli bezstronność ma oznaczać równy dystans między dupą a batem, to u nas go nie ma. Tu się nie wyważa racji.
Zadajecie sobie w ogóle pytania o obiektywizm dziennikarski czy, jak powiedział Eugen Polański, od rana „trzeba napier...ć", tym razem w Łukaszenkę?
To nie ja formułuję linię programową Biełsatu, tylko moi dziennikarze decydują o niej sami i bardzo się tu różnią. Jedni, jak nasz wybitny dokumentalista Jurij Chaszczewacki, chcą „napier...ć od pierwszej minuty". On robi satyryczny, antyłukaszenkowski program „Ekspert", który jest bardzo popularny, ale, co ciekawe, jest brany przez badanych widzów za program informacyjny... (śmiech). Jurij robi też publicystyczne dokumenty w stylu Michaela Moore'a i wali w Łukaszenkę jak w bęben.
Są tacy, co nie walą?
Nasi dziennikarze informacyjni są bardziej wstrzemięźliwi, starają się pokazywać różne punkty widzenia, ale głównie wewnątrz samej opozycji. Nie może być tak, że popieramy tylko jeden jej nurt.
Więc nową ustawę komentują działacze różnych frakcji opozycyjnych, ale już nikt z obozu władzy?
Próbujemy pytać i władzę, ale bardzo rzadko ktoś zgodzi się z nami rozmawiać. Zgłosiło się do nas centrum analityczne przy Łukaszence, ale to nie było skonsultowane na wyższym szczeblu i nie dostali zgody. Stanowisko władz jednak i tak jest przedstawiane, bo bierzemy materiały z oficjalnych stacji i agencji prasowych.
Kto was ogląda na Białorusi?
Głównie małe miasta. W Mińsku ludzie oglądają kablówki, a nas tam nie ma. To na pro- wincji ludzie mają anteny satelitarne i nas oglądają. W maju zrobiliśmy kosztowne badanie na 3 tys. respondentów i 11 proc. powiedziało, że widziało kiedykolwiek Biełsat, a połowa z nich ogląda nas kilka razy w tygodniu.
To dużo.
W małych miasteczkach nie ma co robić, telewizje są fatalne. Jak oglądasz państwową, to możesz zabić się własną pięścią, a Internet działa bardzo wolno i jest drogi. Ale mimo to, jeśli stacja satelitarna ma widzów na poziomie 5 proc. populacji, czyli kilkuset tysięcy ludzi, to jest to gigantyczny sukces.
Polska telewizja dociera na obszary przygraniczne?
W minimalnym stopniu. Kiedyś była nielegalnie w grodzieńskich kablówkach, ale po awanturze ze Związkiem Polaków na Białorusi w 2005 roku wyłączyli nas.
Zostaje Radio Racja?
I Radio Maryja, bardzo popularne przy granicy.
Nie jest to zabawa dla hobbystów, rzucanie grochem o ścianę?
Trochę jest, ale jak mówiłam, nie jesteśmy wojskiem, które pójdzie na Mińsk obalić Łukaszenkę. Wolimy wspierać białoruską elitę. To, że zrobiliśmy ponad 100 filmów dokumentalnych, większość o białoruskiej historii, to wielki kapitał. Nikt inny by ich nie nakręcił. A my pokazujemy ludziom prawdę o ich historii, tradycji, pokazujemy ich kulturę. To musi im coś dawać.
Tej garstce?
Ale kraj kształtują elity. Jak będą marne, to i kraj zmarnieje.
Jest szansa, że nie zmarnieje?
Ja widziałam w Polsce „Solidarność" i wiem, że cuda są możliwe. Więc teraz, jak mi ktoś mówi, że cudów nie ma, to ja mu i tak nie uwierzę i będę robiła swoje.
Agnieszka Romaszewska-Guzy – historyk, dziennikarka prasowa i telewizyjna, dyrektor Biełsat TV rzecznik i członek władz Niezależnego Zrzeszenia Studentów w latach 1980 –1981, internowana. W Telewizji Polskiej zatrudniona (z przerwami) od 1992 roku. Wydalona z Białorusi z wieloletnim zakazem wjazdu. W latach 1998 – 2004 i ponownie od 2011 roku we władzach Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich. W 2010 otrzymała nagrodę „Rzeczpospolitej"?imienia Jerzego Giedroycia
© Licencja na publikację
© ℗ Wszystkie prawa zastrzeżone
Źródło: Plus Minus
Znowu polityka?
Agnieszka Romaszewska-Guzy:
Czy Europa uczestniczy w rewolucji AI? W jaki sposób Stary Kontynent może skorzystać na rozwiązaniach opartych o sztuczną inteligencję? Czy unijne prawodawstwo sprzyja wdrażaniu innowacji?
„Psy gończe” Joanny Ufnalskiej miały wszystko, aby stać się hitem. Dlaczego tak się nie stało?
W „Miastach marzeń” gracze rozbudowują metropolię… trudem robotniczych rąk.
Spektakl „Kochany, najukochańszy” powstał z miłości do twórczości Wiesława Myśliwskiego.
Bank zachęca rodziców do wprowadzenia swoich dzieci w świat finansów. W prezencie można otrzymać 200 zł dla dziecka oraz voucher na 100 zł dla siebie.
Choć nie znamy jego prawdziwej skali, występuje wszędzie i dotyka wszystkich.
Czy prawo do wypowiedzi jest współcześnie nadużywane, czy skuteczniej tłumione?
Z naszą demokracją jest trochę jak z reprezentacją w piłkę nożną – ciągle w defensywie, a my powtarzamy: „nic się nie stało”.
Trudno uniknąć wrażenia, że kwalifikacja prawna zdarzeń z udziałem funkcjonariuszy policji może zależeć od tego, czy występują oni po stronie potencjalnych sprawców, czy też pokrzywdzonych feralnym postrzeleniem.
Niektóre pomysły na usprawnienie sądownictwa mogą prowadzić do kuriozalnych wręcz skutków.
Hasło „Ja-ro-sław! Polskę zbaw!” dobrze ilustruje kłopot części wyborców z rozróżnieniem wyborów politycznych i religijnych.
Ugody frankowe jawią się jako szalupa ratunkowa w czasie fali spraw, przytłaczają nie tylko sądy cywilne, ale chyba też wielu uczestników tych sporów.
Współcześnie SLAPP przybierają coraz bardziej agresywne, a jednocześnie zawoalowane formy. Tym większe znacznie ma więc właściwe zakresowo wdrożenie unijnej dyrektywy w tej sprawie.
To, co niszczy demokrację, to nie wielość i różnorodność opinii, w tym niedorzecznych, ale ujednolicanie opinii publicznej. Proponowane przez Radę Ministrów karanie za „myślozbrodnie” to znak rozpoznawczy rozwiązań antydemokratycznych.
Masz aktywną subskrypcję?
Zaloguj się lub wypróbuj za darmo
wydanie testowe.
nie masz konta w serwisie? Dołącz do nas