Rawa Ruska to atak na wszystkie zmysły. Patrzysz i nie wierzysz, że graniczny szlaban w Hrebennem został ledwie kilka kilometrów z tyłu. Przez te kilka kilometrów wszystko wokół poszarzało, zbiedniało i zaczęło się rozpadać, ruszyły moskwicze. Mnóstwo moskwiczów. Tak jakby to był jedyny samochód, jaki w Rawie Ruskiej wolno mieć.
Młoda para właśnie idzie do ślubu, za nią orszak skromnie ubranych ludzi. Przed nimi maszeruje chłopak z ukraińską flagą na długim drzewcu. Jest pierwsza sobota Euro 2012, kilka godzin do meczu Portugalia – Niemcy we Lwowie. Dla wielu jadących na turniej kibiców przygraniczna bieda będzie pierwszym kontaktem z Ukrainą. Mylącym, bo ten kraj taki nie jest. Albo inaczej: nie jest tylko taki i nie jest przede wszystkim taki. Ale oni to dopiero będą odkrywać.
Setki kilometrów tortur
Zobaczą, że są w Europie miejsca, w których Zachód może być biedniejszy niż Wschód i nie nadążać za nim. Że taka perła jak Lwów może być dla państwa ciężarem, a nie chlubą, bo nie ma tak potężnego oligarchy jak inne miasta. Odkryją, że w XXI wieku w hotelach wciąż potrzebne są etażne, choćby tylko po to, żeby się leniwie przeciągać za biurkami. I że Ukraińcy to przemili, rozbawieni, uczynni, nowocześni ludzie. O ile się ich nie postawi za ladą albo nie ubierze w milicyjny mundur.
Zobaczą Leninów na pomnikach wschodniej Ukrainy i oligarchiczny turbokapitalizm w ich cieniu, zobaczą lśniące budowle i rozpadające się chatki. Supernowoczesne stadiony i drewniane liczydła w sklepie na prowincji. Aktywistki FEMEN, walczące publicznymi striptizami o prawa kobiet, i pigalak niedaleko stadionu w Charkowie, gdzie dziewczyny nocą czekają na klientów, siedząc na plastikowych krzesełkach ustawionych w półkole. Będą się podczas tych podróży dziwić, dlaczego kierowcy nie włączają świateł nawet o zmroku i w ulewie. Rozsiądą się w supernowoczesnych pociągach, w których jest Internet i ekrany wyświetlające nowoczesną, piękną Ukrainę.
A potem się ścisną w pociągach zwyczajnych i powolnych, w których jeszcze jedzie i długo będzie jechać ta druga Ukraina. Będą podziwiać nowe lotnisko we Lwowie i uśmiechać się porozumiewawczo, gdy zostaną skierowani na stary terminal krajowy, gdzie jeszcze niemal wszystko załatwia się ręcznie. Będą się zastanawiać, co to za cud planowania sprawił, że w ich donieckim mieszkaniu przez pół dnia leci z kranów tylko wrzątek, zimnej wody brak, a przez resztę dnia jest na odwrót.
Będą sobie to wszystko opowiadać wieczorami przy świetnym miejscowym piwie i znakomitym jedzeniu. Czasami odkrywając przy spojrzeniu na rachunek, że za sól do kolacji albo ser w pizzy zapłacili osobno. Pytając się nawzajem, czy nie za wcześnie ten kraj dostał mistrzostwa. Ale przyznając, że choć z perypetiami, to jednak dotarli wszędzie, gdzie chcieli.
Że czuli się bezpieczni, chciani, spotkali fantastycznych ludzi, zapraszających do stołu, gotowych wsiąść z nimi do samochodu i pokazać drogę. Że nikt ich nie zostawił w potrzebie.
Jednej rzeczy może nie odkryją: że ta droga, na którą teraz wjechali, prowadząca do Lwowa, a dalej przez Kijów do Charkowa, równa jak stół, choć jej miejscami brakuje namalowanych pasów, jeszcze niedawno była rozpisaną na setki kilometrów torturą.
Nowe lotniska, wyremontowane dworce, błyszczące stadiony to wszystko oczywistość. Ale dopiero gdy trafisz na taką drogę i jedziesz slalomem, modląc się, żeby ci nie urwało kół, doceniasz, jak bardzo Ukraina chciała się zmienić na Euro.
Nauczycielka z Cypru
Lwowski stadion stoi w samym środku niczego i pobłyskuje w zachodzącym słońcu. Daleko stąd do pocztówkowego, ale wciąż zaniedbanego miasta: obwodnica, wokół pola, blokowiska w tle. To najmniejszy stadion mistrzostw, jedyny na Ukrainie zbudowany z okazji Euro od podstaw, a nie przebudowywany. Powstawał w bólach, na ostatnią chwilę, z rządowych pieniędzy.
Lokalni możnowładcy są biedakami w porównaniu z królem oligarchów Rinatem Achmetowem, który postawił stadion w Doniecku, czy Ołeksandrem Jarosławskim, księciem Charkowa, który tam zafundował wszystko, co było niezbędne na mistrzostwa, i w dniu meczu jedzie przez miasto na stadion w kawalkadzie samochodów z przyciemnionymi szybami. Sam prowadząc jedną z terenówek, bo tak lubi.
Lwów zdążył i ze stadionem, i z terminalem lotniska, ale teraz oba są na czarnej liście zrobionej przez tropiących korupcję. W dobrym towarzystwie: pięknego Stadionu Olimpijskiego w Kijowie, gdzie w niedzielę będzie finał Euro 2012 i gdzie koszty przebudowy pęczniały w magiczny sposób. Lśniącego lotniska w Doniecku. Setek kilometrów dróg. Czyli wszystkich tych inwestycji, które ekipa prezydenta Wiktora Janukowycza przerzuciła po przejęciu władzy w 2010 roku na państwową ścieżkę.
Wiktor Juszczenko i Julia Tymoszenko liczyli, że da się to załatwić z pomocą prywatnego kapitału. Ale będący teraz u władzy klan doniecki nie lubi czekać i ma licznych przyjaciół, którzy bardzo chcieli przejąć państwowe zlecenia od przyjaciół poprzedniej władzy. A Ukraina była wtedy w potrzebie, bo UEFA straszyła odebraniem turnieju. Rządzący sypnęli więc pieniędzmi z budżetu, zawiesili normalne przetargi, żeby rozdawać zlecenia szybciej. Borys Kołesnikow, biznesmen z klanu Achmetowa, został wicepremierem do spraw Euro i zaczął jeździć po kraju, ogłaszając kolejne sukcesy.