Ukraina, archipelag Euro

Ten kraj jest wehikułem czasu. Skaczesz ze świata jutra do świata wczoraj, z nowoczesności w zapaść, z biedy w blichtr. Mistrzostwa toczą się tu na wyspach. Nie zawsze szczęśliwych

Publikacja: 30.06.2012 01:01

Rinat Achmietow potrafi... – Donbas Arena w Doniecku

Rinat Achmietow potrafi... – Donbas Arena w Doniecku

Foto: AFP

Rawa Ruska to atak na wszystkie zmysły. Patrzysz i nie wierzysz, że graniczny szlaban w Hrebennem został ledwie kilka kilometrów z tyłu. Przez te kilka kilometrów wszystko wokół poszarzało, zbiedniało i zaczęło się rozpadać, ruszyły moskwicze. Mnóstwo moskwiczów. Tak jakby to był jedyny samochód, jaki w Rawie Ruskiej wolno mieć.

Młoda para właśnie idzie do ślubu, za nią orszak skromnie ubranych ludzi. Przed nimi maszeruje chłopak z ukraińską flagą na długim drzewcu. Jest pierwsza sobota Euro 2012, kilka godzin do meczu Portugalia – Niemcy we Lwowie. Dla wielu jadących na turniej kibiców przygraniczna bieda będzie pierwszym kontaktem z Ukrainą. Mylącym, bo ten kraj taki nie jest. Albo inaczej: nie jest tylko taki i nie jest przede wszystkim taki. Ale oni to dopiero będą odkrywać.

Setki kilometrów tortur

Zobaczą, że są w Europie miejsca, w których Zachód może być biedniejszy niż Wschód i nie nadążać za nim. Że taka perła jak Lwów może być dla państwa ciężarem, a nie chlubą, bo nie ma tak potężnego oligarchy jak inne miasta. Odkryją, że w XXI wieku w hotelach wciąż potrzebne są etażne, choćby tylko po to, żeby się leniwie przeciągać za biurkami. I że Ukraińcy to przemili, rozbawieni, uczynni, nowocześni ludzie. O ile się ich nie postawi za ladą albo nie ubierze w milicyjny mundur.

Zobaczą Leninów na pomnikach wschodniej Ukrainy i oligarchiczny turbokapitalizm w ich cieniu, zobaczą lśniące budowle i rozpadające się chatki. Supernowoczesne stadiony i drewniane liczydła w sklepie na prowincji. Aktywistki FEMEN, walczące publicznymi striptizami o prawa kobiet, i pigalak niedaleko stadionu w Charkowie, gdzie dziewczyny nocą czekają na  klientów, siedząc na plastikowych krzesełkach ustawionych w półkole. Będą się podczas tych podróży dziwić, dlaczego kierowcy nie włączają świateł nawet o zmroku i w ulewie. Rozsiądą się w supernowoczesnych pociągach, w których jest Internet i ekrany wyświetlające nowoczesną, piękną Ukrainę.

A potem się ścisną w pociągach zwyczajnych i powolnych, w których jeszcze jedzie i długo będzie jechać ta druga Ukraina. Będą podziwiać nowe lotnisko we Lwowie i uśmiechać się porozumiewawczo, gdy zostaną skierowani na stary terminal krajowy, gdzie jeszcze niemal wszystko załatwia się ręcznie. Będą się zastanawiać, co to za cud planowania sprawił, że w ich donieckim mieszkaniu przez pół dnia leci z kranów tylko wrzątek, zimnej wody brak, a przez resztę dnia jest na odwrót.

Będą sobie to wszystko opowiadać wieczorami przy świetnym miejscowym piwie i znakomitym jedzeniu. Czasami odkrywając przy spojrzeniu na rachunek, że za sól do kolacji albo ser w pizzy zapłacili osobno. Pytając się nawzajem, czy nie za wcześnie ten kraj dostał mistrzostwa. Ale przyznając, że choć z perypetiami, to jednak dotarli wszędzie, gdzie chcieli.

Że czuli się bezpieczni, chciani, spotkali fantastycznych ludzi, zapraszających do stołu, gotowych wsiąść z nimi do samochodu i pokazać drogę. Że nikt ich nie zostawił w potrzebie.

Jednej rzeczy może nie odkryją: że ta droga, na którą teraz wjechali, prowadząca do Lwowa, a dalej przez Kijów do Charkowa, równa jak stół, choć jej miejscami brakuje namalowanych pasów, jeszcze niedawno była rozpisaną na setki kilometrów torturą.

Nowe lotniska, wyremontowane dworce, błyszczące stadiony to wszystko oczywistość. Ale dopiero gdy trafisz na taką drogę i jedziesz slalomem, modląc się, żeby ci nie urwało kół, doceniasz, jak bardzo Ukraina chciała się zmienić na Euro.

Nauczycielka z Cypru

Lwowski stadion stoi w samym środku niczego i pobłyskuje w zachodzącym słońcu. Daleko stąd do pocztówkowego, ale wciąż zaniedbanego miasta: obwodnica, wokół pola, blokowiska w tle. To najmniejszy stadion mistrzostw, jedyny na Ukrainie zbudowany z okazji Euro od podstaw, a nie przebudowywany. Powstawał w bólach, na ostatnią chwilę, z rządowych pieniędzy.

Lokalni możnowładcy są biedakami w porównaniu z królem oligarchów Rinatem Achmetowem, który postawił stadion w Doniecku, czy Ołeksandrem Jarosławskim, księciem Charkowa, który tam zafundował wszystko, co było niezbędne na mistrzostwa, i w dniu meczu jedzie przez miasto na stadion w kawalkadzie samochodów z przyciemnionymi szybami. Sam prowadząc jedną z terenówek, bo tak lubi.

Lwów zdążył i ze stadionem, i z terminalem lotniska, ale teraz oba są na czarnej liście zrobionej przez tropiących korupcję. W dobrym towarzystwie: pięknego Stadionu Olimpijskiego w Kijowie, gdzie w niedzielę będzie finał Euro 2012 i gdzie koszty przebudowy pęczniały w magiczny sposób. Lśniącego lotniska w Doniecku. Setek kilometrów dróg. Czyli wszystkich tych inwestycji, które ekipa prezydenta Wiktora Janukowycza przerzuciła po przejęciu władzy w 2010 roku na państwową ścieżkę.

Wiktor Juszczenko i Julia Tymoszenko liczyli, że da się to załatwić z pomocą prywatnego kapitału. Ale będący teraz u władzy klan doniecki nie lubi czekać i ma licznych przyjaciół, którzy bardzo chcieli przejąć państwowe zlecenia od przyjaciół poprzedniej władzy. A Ukraina była wtedy w potrzebie, bo UEFA straszyła odebraniem turnieju. Rządzący sypnęli więc pieniędzmi z budżetu, zawiesili normalne przetargi, żeby rozdawać zlecenia szybciej. Borys Kołesnikow, biznesmen z klanu Achmetowa, został wicepremierem do spraw Euro i zaczął jeździć po kraju, ogłaszając kolejne sukcesy.

To Kołesnikow czuwał nad rozdzielaniem kontraktów, o których dziś opozycja mówi, że przeciekło przez nie do prywatnych rąk blisko 4 miliardy dolarów. Zlecenia dostawała wciąż ta sama grupa firm, opozycja twierdzi, że mocno związana z władzą. Na przykład Lwów wyszykował do mistrzostw doniecki Altkom, konsorcjum z prawdziwym labiryntem spółek zależnych i udziałowców. Kijowski stadion pomagała przebudować firma, której szef już w chwili zlecenia był oskarżony o malwersacje. A dziennikarze śledczy tkają z tych historii całą siatkę powiązań, w której przewijają się znajomi ludzi władzy, byli wspólnicy w interesach, byli działacze Szachtara Donieck, klubu Achmetowa. Niektóre tropy prowadzą do spółek zarejestrowanych w Belize, niektóre na Cypr, gdzie szefową jednego z wielkich konsorcjów okazała się ukraińska emigrantka, nauczycielka jogi, bez żadnego doświadczenia w biznesie.

Do domu w trumnach!

Mecz Niemcy – Holandia w Charkowie. Pomarańczowa część trybun już się wyszumiała i siedzi cicho. Niemiecki doping też rozchodzi się po stadionie bez echa. Nagle ludzie wstają, krzyczą: „Ukraina, Ukraina!", tak że ciarki przechodzą. Robią meksykańską falę. UEFA już dawno, przeczuwając, że daleka podróż odstraszy wielu zagranicznych kibiców, przyznała miejscowym większą pulę biletów niż w polskiej części turnieju.

To dzięki nim na wielu meczach puste miejsca nie straszyły aż tak bardzo. Ale były, choć UEFA się chwaliła, że niemal wszystkie bilety zostały wyprzedane. – Popatrz, bo ja nie wierzę własnym oczom – mówi kolega z „Sueddeutsche Zeitung", pokazując stos niewykorzystanych wejściówek na trybunę dziennikarską na mecz Holendrów z Niemcami.

Ale jak na przedturniejowe opowieści o dzikim kraju opanowanym przez rasistów i tak było tłumnie. Francuzi się wystraszyli, Portugalczycy nabrali odwagi dopiero na półfinał, ale Holendrzy robili sobie parady z placu Wolności na stadion w Charkowie, morze podchmielonych Szwedów zalewało kijowski Chreszczatyk, a Anglicy odkryli dla siebie Donieck. Po reportażu BBC o rasizmie angielska federacja piłkarska ponoć zastanawiała się nawet, czy nie zrobić w Doniecku i Kijowie stref kibica tylko dla Anglików, bo bała się o fanów czarnoskórych i azjatyckiego pochodzenia. Na szczęście albo znowu zagalopowali się brytyjscy dziennikarze, albo ktoś działaczom ten idiotyzm w porę wybił z głowy.  Wystarczy się choć trochę interesować futbolem, żeby wiedzieć, że Szachtar w Doniecku swoją potęgę buduje od dawna na Brazylijczykach i żaden z nich nigdy nie miał tu problemów.

Nic dziwnego, że angielscy kibice, bawiąc się na ulicach z miejscowymi, przepraszali za BBC i śpiewali na meczach: „Do domu w trumnach, wrócimy do domu w trumnach!", kpiąc sobie z Sola Campbella, piłkarza, który w reportażu o rasizmie przepowiadał taki koniec tym, którzy się odważą pojechać na Ukrainę.

Uczciwi pałaców nie mają

Pod szpitalem na przedmieściach Charkowa dziewczyna z tchórzofretką na ręce usiłuje mi wytłumaczyć, gdzie władze trzymają Julię Tymoszenko. – W szpitalu kolejowym, na pewno. Musicie pojechać metrem na drugą stronę miasta. A jak samochodem, to jedźcie za mną, poprowadzę – proponuje.

O byłej premier, skazanej przez obecną władzę na siedem lat więzienia za podpisanie złej umowy gazowej z Rosją, opowiada trochę tak, jakby tłumaczyła, jak dojechać do kolejnej turystycznej atrakcji Charkowa. Dziewczyna z tchórzofretką odjeżdża, okazuje się, że wyprawa na drugą stronę miasta nie jest potrzebna, bo klinika kolejowa jest niedaleko miejsca, w którym stoimy, trzeba tylko minąć las. Szary budynek, okna na dziewiątym piętrze zakratowane i zasłonięte odblaskową folią. Kamery telewizyjnych ekip pojawiają się i znikają. Grupka protestujących robi smętne wrażenie.

Eurodeputowani z Niemiec wnieśli na mecz z Holandią transparent z napisem „Fair play w futbolu i w życiu. Uwolnić Julię Tymoszenko". Ale realizator transmisji, zatrudniony przez UEFA, to ujęcie wyciął. Wolał podczas przerwy w grze pokazać, jak trener Joachim Loew zaczepia chłopaka do podawania piłek, choć zdarzyło się to na rozgrzewce przed meczem.

Politycy zapowiadający bojkot meczów na Ukrainie, jeśli władze nie uwolnią Tymoszenko, dotrzymali na razie słowa. Ale hiszpański premier Mariano Rajoy ogłosił, że na finał do Kijowa przyjedzie. Tłumaczy, że Hiszpania już dała wyraz swojemu sprzeciwowi, omijając ćwierćfinał w Doniecku.

Rozpatrzenie apelacji od wyroku władze przesunęły na po Euro, wtedy też dołożą byłej premier kolejne zarzuty. – Widziałam w telewizji reportaż z jej domu. Domu! To pałac jest. Pałaców sobie tutaj uczciwi ludzie nie budują – słyszy polski dziennikarz od gospodyni, u której wynajmuje w Charkowie pokój. – Ludzie są zmęczeni, wszyscy tylko: Tymoszenko, szpital, bojkot, a nikt nie mówi, że pielęgniarkom w charkowskich szpitalach obcięto pensje, nauczycielom też, bo po wydatkach na Euro pusto w miejskiej kasie.

Recepcjonistka z hotelu Majak w Makijewce pod Donieckiem patrzy z wyrzutem, bo zamiast jak człowiek zapłacić gotówką, uparłem się na kartę. A ona w kartach mało biegła i musi zadzwonić po instrukcje. Wygina kartę na wszystkie strony, do słuchawki mówi z coraz większym zniecierpliwieniem, a mnie zabija wzrokiem.

Cięższe spojrzenie miał tylko milicjant, gdy go poprosiłem, żeby mi na mandat za przekroczenie prędkości wypisał druczek. – Paweł, Paweł, skażycie mienia, jak my to załatwimy

– powtarzał, a długopisu do ręki nawet nie wziął. – To jak się u was mandaty płaci, zawsze na miejscu? – pytam. – Zawsze. Tam, gdzie przekroczycie, tam płacicie. O, tam przekroczycie, tam płacicie, tam przekroczycie, tam płacicie – obraca się dookoła i pokazuje a to na rów przy drodze, a to na las w oddali, a mnie jego wyraz twarzy jakoś dziwnie się zaczyna kojarzyć z tymi dwoma milicjantami w Doniecku, którzy któregoś ranka próbowali mi wmówić, że jestem pijany, i popędzali do samochodu, żeby jechać na badanie krwi.

Klient nasz pan

Potem się okazało, że taką samą przygodę mieli dziennikarze z Portugalii i Marcin Żewłakow, komentujący dla TVP mecz we Lwowie. Ale oni wsiedli z milicjantami do samochodu: Portugalczycy wyszli z niego za 160 euro łapówki, a Żewłakow z karteczką z numerem telefonu milicjanta i żądaniem, żeby mu przywieźć piłkę z meczu. Ja, nadrabiając miną, uparłem się, że nigdzie nie pojadę, i na szczęście odpuścili. Ten milicjant też się poddaje. – Polak, Polak – wzdycha, odkłada druczek, a dokumenty oddaje. – Jedźcie – mówi. Jak nie będzie łapówki dla niego, to niech i państwo nie ma tych 500 hrywien mandatu.

Recepcjonistki i ekspedientki są tu jednak twardsze od milicjantów i w Makijewce to ja muszę się poddać. Idę po gotówkę. Gdy wracam, recepcja jest pusta, więc zaglądam przez kontuar, czy mój paszport tam leży. – No, nie wkłada głowy – etażna na końcu korytarza nie traci czujności. Potem się uśmiecha pojednawczo. Klient nasz pan. Za pół tysiąca złotych za noc dostaję w Makijewce pachnący papierosami pokój i łazienkę, która nie widziała detergentów od czasów sierpa i młota.

Jak się ma takie lekcje za sobą, to nawet Donieck można polubić, choć po pięknym Lwowie, światowym Kijowie i energii Charkowa, miasta studentów, przychodzi to z trudem. Chodzi się tu jak po muzeum komunizmu, między pomnikami wodzów a placami czczącymi radzieckie rocznice. Ale parki, skwery, bulwary Donieck – gospodarcze centrum Ukrainy i miasto władzy – ma piękne, a knajpy pełne kibiców i otwarte do rana.

– Miasto się bardzo zmieniło w ostatnich latach, ale nie tylko dzięki Euro. Dzięki Rinatowi Achmetowowi – sławi miejscowego oligarchę taksówkarz Kirył. – On nie myśli tylko o tym, żeby sobie napełniać kieszenie. O tym oczywiście też, ale nie zapomni o człowieku prostym. Drogi wyrównał, miasto zazielenił, lepiej się zrobiło. Nawet w czasach kryzysu, jak nikt nie chce wyjmować pieniędzy z kieszeni, to on wyjmuje. Ale fakt, że Euro to wszystko przyspieszyło. Mogę nawet powiedzieć, że jakby nie Euro, tobyśmy ciągle byli w dupie – mówi.

Górnik w range roverze

Eta wsio pokazucha – śmieje się Żenia, współwłaściciel baru w centrum Doniecka. – Dobrze, że przyjechaliście na mistrzostwa, fasady dla was odnowione. Ale też nikt nie mówi głośno, że od dwóch miesięcy ludzie w hutach są na przymusowych bezpłatnych urlopach, żeby nie zanieczyszczać miasta.

Żeni się w życiu powiodło, ale w przyszłość patrzy bez wiary. – My chcemy do Europy, ale my nie mamy mentalności. A Donieck to takie ciekawe miejsce, w którym górnicy jeżdżą range roverami. Ludzie ledwo wiążą koniec z końcem, ale możesz stanąć w centrum i liczyć porsche panamera mijające cię na ulicach.

W latach 90. to było miasto krwawych mafijnych porachunków, ale potem władza nad węglem i stalą została podzielona i dziś jest spokój. A Żenia może żartować z prezydenta Janukowycza, na którego tu w wyborach w 2010 roku głosowało 90 procent, a dziś ma ledwie 30 procent poparcia, może żartować z wicepremiera Kołesnikowa, jego bentleyów i własnego samolotu. Ale z Achmetowa nie żartuje. Jak Rinat ostatni raz był tutaj na bulwarze Puszkina, to ludzie siedzący w ogródkach wstawali i bili brawo. Rinat we wszystkim pomoże, pracę znajdzie, tylko o jedno zawsze prosi: żeby go nie pytać, skąd wziął pierwszy milion, bo nie będzie mógł odpowiedzieć.

Żenia się boi, że Ukraina na razie odurzyła się Euro i o kryzysie nie mówi, ale będzie musiała. – Euro minie, będą wybory, wszystko pójdzie w cholerę. Dolar będzie po 15 hrywien, ceny węgla uwolnią – straszy. Przekonamy się za kilka miesięcy. Polak ma z krytykowaniem Ukrainy problem. Nie dlatego, że to ona nam mistrzostwa załatwiła. Dlatego, że ten kraj to my sprzed lat, podróż do czasów dzieciństwa. Ekspedientki, furmanki, milicjanci wyskakujący z krzaków, obsesja legitymowania kogo się da, kraj czekający na dobry samorząd, klatki schodowe traktowane jakby to już było podwórze i strefa niczyja – to wszystko znamy. I wiemy, że jeśli się dostaje czas i szanse, to wszystko można zmienić.

Danny Jordaan, organizator ostatniego mundialu w RPA, na pytania, czy w kraju, w którym jest tyle biedy, warto było wydawać miliardy na turniej piłkarski, odpowiedział: – Tak, mamy biedę i problemy. Czy to znaczy, że już nie mamy prawa do Szekspira ani orkiestr?

To samo mogliby powiedzieć Ukraińcy. Tak, można było z przyznawaniem tego turnieju Wschodowi jeszcze trochę poczekać. Pewnie w nieskończoność. Ale dobrze, że UEFA, co miała zrobić jutro, zrobiła dzisiaj. Reszta w ukraińskich rękach.

Rawa Ruska to atak na wszystkie zmysły. Patrzysz i nie wierzysz, że graniczny szlaban w Hrebennem został ledwie kilka kilometrów z tyłu. Przez te kilka kilometrów wszystko wokół poszarzało, zbiedniało i zaczęło się rozpadać, ruszyły moskwicze. Mnóstwo moskwiczów. Tak jakby to był jedyny samochód, jaki w Rawie Ruskiej wolno mieć.

Młoda para właśnie idzie do ślubu, za nią orszak skromnie ubranych ludzi. Przed nimi maszeruje chłopak z ukraińską flagą na długim drzewcu. Jest pierwsza sobota Euro 2012, kilka godzin do meczu Portugalia – Niemcy we Lwowie. Dla wielu jadących na turniej kibiców przygraniczna bieda będzie pierwszym kontaktem z Ukrainą. Mylącym, bo ten kraj taki nie jest. Albo inaczej: nie jest tylko taki i nie jest przede wszystkim taki. Ale oni to dopiero będą odkrywać.

Setki kilometrów tortur

Zobaczą, że są w Europie miejsca, w których Zachód może być biedniejszy niż Wschód i nie nadążać za nim. Że taka perła jak Lwów może być dla państwa ciężarem, a nie chlubą, bo nie ma tak potężnego oligarchy jak inne miasta. Odkryją, że w XXI wieku w hotelach wciąż potrzebne są etażne, choćby tylko po to, żeby się leniwie przeciągać za biurkami. I że Ukraińcy to przemili, rozbawieni, uczynni, nowocześni ludzie. O ile się ich nie postawi za ladą albo nie ubierze w milicyjny mundur.

Zobaczą Leninów na pomnikach wschodniej Ukrainy i oligarchiczny turbokapitalizm w ich cieniu, zobaczą lśniące budowle i rozpadające się chatki. Supernowoczesne stadiony i drewniane liczydła w sklepie na prowincji. Aktywistki FEMEN, walczące publicznymi striptizami o prawa kobiet, i pigalak niedaleko stadionu w Charkowie, gdzie dziewczyny nocą czekają na  klientów, siedząc na plastikowych krzesełkach ustawionych w półkole. Będą się podczas tych podróży dziwić, dlaczego kierowcy nie włączają świateł nawet o zmroku i w ulewie. Rozsiądą się w supernowoczesnych pociągach, w których jest Internet i ekrany wyświetlające nowoczesną, piękną Ukrainę.

A potem się ścisną w pociągach zwyczajnych i powolnych, w których jeszcze jedzie i długo będzie jechać ta druga Ukraina. Będą podziwiać nowe lotnisko we Lwowie i uśmiechać się porozumiewawczo, gdy zostaną skierowani na stary terminal krajowy, gdzie jeszcze niemal wszystko załatwia się ręcznie. Będą się zastanawiać, co to za cud planowania sprawił, że w ich donieckim mieszkaniu przez pół dnia leci z kranów tylko wrzątek, zimnej wody brak, a przez resztę dnia jest na odwrót.

Będą sobie to wszystko opowiadać wieczorami przy świetnym miejscowym piwie i znakomitym jedzeniu. Czasami odkrywając przy spojrzeniu na rachunek, że za sól do kolacji albo ser w pizzy zapłacili osobno. Pytając się nawzajem, czy nie za wcześnie ten kraj dostał mistrzostwa. Ale przyznając, że choć z perypetiami, to jednak dotarli wszędzie, gdzie chcieli.

Że czuli się bezpieczni, chciani, spotkali fantastycznych ludzi, zapraszających do stołu, gotowych wsiąść z nimi do samochodu i pokazać drogę. Że nikt ich nie zostawił w potrzebie.

Jednej rzeczy może nie odkryją: że ta droga, na którą teraz wjechali, prowadząca do Lwowa, a dalej przez Kijów do Charkowa, równa jak stół, choć jej miejscami brakuje namalowanych pasów, jeszcze niedawno była rozpisaną na setki kilometrów torturą.

Nowe lotniska, wyremontowane dworce, błyszczące stadiony to wszystko oczywistość. Ale dopiero gdy trafisz na taką drogę i jedziesz slalomem, modląc się, żeby ci nie urwało kół, doceniasz, jak bardzo Ukraina chciała się zmienić na Euro.

Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Adwentowe zwolnienie tempa
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą