To również strach przed utratą pracy, nierówności społeczne, zawiść i nostalgia za urawniłowką.
Demokracja i wolny rynek wykreowały sobie człowieka idealizującego dawny porządek społeczny. PRL-idealistów. Nie, żeby tęsknili za kolejkami, tandetą, upokorzeniami dnia codziennego. I wcale nie chcą maszerować na 1 maja. Ba, nawet słowo „socjalizm" rzadko przejdzie im przez gardło. Chcą innego, tego lepszego kapitalizmu. Państwowego. Niby rynek, ale z państwem mocno trzymającym wodze wolnego rynku. Redukującym ryzyko, rozpiętości w zarobkach i dającym większe poczucie bezpieczeństwa. Oczywiście, przy zachowaniu obecnego – no, może ciut lepszego – poziomu życia.
Każdy z nich przeszedł długą drogę. Nowe mieszkania, samochody, wycieczki do Egiptu. W swojej świadomości są ludźmi zupełnie innej epoki. Często nawet za młodzi, żeby pamiętać szarzyznę PRL. Ale gdzieś głęboko w DNA odziedziczyliśmy tamto poczucie sprawiedliwości i równości. Równości szans niezależnej od wkładu pracy i talentu. Sprawiedliwości i prawa do bogacenia się uważanych jako obowiązek państwa do wspierania tych, którzy bogacić się nie potrafią.
Kapitalizm, ale nie tak bardzo kapitalistyczny. System, który Lenin nazywał drogą przejściową do socjalizmu i – docelowo – z powrotem do dyktatury mas. Do tej dziwnej hybrydy lewicowego idealizmu i tyranii jednostki, zwanej sowieckim komunizmem, którą niektórzy z nas tak dobrze pamiętają.
Przez kapitalizm państwowy Lenin rozumiał dokładnie to, co dziś postulują PRL-idealiści. Duże korporacje i trusty w newralgicznych branżach – energetyka, transport – kontrolowane przez urzędników. Ludzi na pensjach, których serce bije bliżej „ludu pracującego" niż przedsiębiorców i menedżerów. Leninowska przejściówka lat 20. szybko została zastąpiona stalinowską gospodarką nakazową. Dalej wiemy, jak poszło.