Przez kilka dni byłam w Wiedniu jego sąsiadką: on przez dwadzieścia lat mieszkał i pracował przy Josefstädterstrasse 21; ja – kilka numerów niżej, po przeciwnej stronie ulicy. Sąsiedztwo symboliczne, imaginacyjne, jako że dzieliło nas – bagatela – równo sto lat. Mimo to poczułam się bliżej tego niezwykłego jegomościa. Co zadziwiające – Klimt podbił Wiedeń, mając przeciwko sobie dwór, akademików, mieszczaństwo, finansjerę, byłych kumpli i eksklientów. Za nim stanęło murem nieliczne grono popleczników płci męskiej oraz rzesze oddanych mu dam. To one cisnęły się w kolejce po jego portrety, płacąc hojnie za ekskluzywny produkt.
Chyba jasne, że chodzi o Gustava Klimta, najsłynniejszego malarza austriackiego wszech czasów. Już od początku tego roku Wiedeń i cała Austria przypominają dorobek autora „Pocałunku" licznymi wystawami; podbijają bębenek jego legendy na wszelkie możliwe sposoby. Powód – twórca secesji urodził się 150 lat temu. Właściwa rocznica przypada 14 lipca, w narodowe święto Francji.
Główki dla wprawki
Sądziłam, że z Klimta nie da się wycisnąć wiele ponadto, co już wiedzieliśmy. Otóż tak! Przekonałam się, że nie ma życiorysów „skończonych", postaci „rozpracowanych". Dzięki wiedeńskim wystawom dostrzegłam znacznie bogatszy niż przedtem wachlarz cnót i ułomności, sukcesów i upadków Klimta. W efekcie polubiłam tego Raka (zodiakalnego), z charakteru i zachowania – nieznośnego samca alfa. Musiał przewodzić stadu. Miał po temu predylekcje – talent, charyzmę i odwagę. Stać go było (psychicznie) na to, żeby odrzucić leżącą u stóp karierę dworskiego pupila. Tym bardziej godne podziwu, że wyszedł ze skromnej, wielodzietnej rodziny złotnika, a do kieszeni złoto wpadło mu, dopiero gdy miał dwadzieścia kilka lat.
Połowa lat 70. XIX stulecia. W Wiedniu i całym imperium króluje sztuka akademicka, a jej niepodzielnym władcą jest Hans Makart. Gustav, jego młodszy brat Ernst i niejaki Franz Matsch uchodzą za najzdolniejszych absolwentów Szkoły Rzemiosła Artystycznego (Kunstgewerbeschule); dzięki rekomendacji profesora dostają intratne zlecenia przy dekorowaniu teatrów, w budowie których specjalizuje się pewna wiedeńska firma (ma niezły przerób, między 1872 a 1915 rokiem postawiła 48 nowych scen w różnych miastach Austro-Węgier, w tym kilka w stolicy mocarstwa).
Bracia Klimtowie mają doskonale opanowany warsztat malarski i nie boją się wyzwań. Żadna wielkość im niestraszna, żadne technika nieobca. Wkrótce okoliczności pozwalają im się wykazać.
Rok 1889, stary Burghteater jest burzony; rozpoczyna się budowa nowego gmachu. Klimt maluje specyficzną pamiątkę na zamówienie odchodzącej w przeszłość instytucji: odtwarza z fotograficzną dokładnością wnętrze teatru, na widowni i w lożach usadzając wiedeńską socjetę. Największe portrety mierzą pół paznokcia, ale rysy i wyraz twarzy czytelne. Ponad setka osób, każda rozpoznawalna. Żeby dokonać tego miniatorskiego wyczynu, artysta wykonał mnóstwo szkicowych, lecz realistycznych podobizn; korzystał też ze zdjęć. Rezultat przeszedł oczekiwania młodego malarza – podczas pierwszej prezentacji zbiorowy portret bywalców obejrzało ponad 60 tysięcy osób! Wiedeń na kolanach przed Klimtem; najjaśniejszy pan też raczy być zachwycony. Uznanie wyraża nagrodą wysokości 400 dukatów. Majątek.
Widziałam gwasz w Wien Museum. Nieprawdopodobna precyzja i... nic więcej. Ot, popis manualnej sprawności i ciekawostka z epoki. Mało która z uwiecznionych w Burghteater postaci nadal funkcjonuje w zbiorowej pamięci. Ale to właśnie ten niepozorny obrazek zapoczątkował karierę artysty.