Widmo przejęcia władzy przez eurosceptyków od dawna wisi jak miecz nad euroentuzjastami święcie przekonanymi, że możliwy jest tylko jeden model współpracy na Starym Kontynencie. Kiedy tylko okazuje się, że w którymś z państw siły niechętne Unii Europejskiej mogą uzyskać dobry wynik wyborczy, wybucha panika. Nagle rusza cała wielka machina, instytucje i politycy organizują nieformalne kampanie wspierające proeuropejskie ugrupowania czy proeuropejskie idee. Potem wszyscy znowu zastygają w bezruchu i błogim samozadowoleniu.
Żadnej egzotyki
Niechęć wobec Unii tradycyjnie najsilniejsza jest w Wielkiej Brytanii, ale to osobny przypadek, uwarunkowany tradycją i położeniem tego kraju.
Przez lata jedynym silnym ugrupowaniem sprzeciwiającym się wprost integracji na kontynencie europejskim była francuska partia Jeana Marii Le Pena, a potem jego córki Marine. Popularność Frontu Narodowego tłumaczono dużą liczbą imigrantów, zwłaszcza na południu Francji, i niechęci do nich. Było to jednak zjawisko wyjątkowe w Europie. Dlatego długo traktowano je jako coś egzotycznego. Wydawało się, że to przypadek, dziwny wykwit natury, który gdzie indziej nie ma szans się powtórzyć.
A jednak od kilku lat także w innych krajach pojawiają się politycy niechętnie nastawieni do unijnego projektu i stają się coraz bardziej popularni.
Plan stworzenia wielkiej, eurosceptycznej międzynarodowej partii miał irlandzki miliarder Declan Ganley, ale jego projekt się nie powiódł. Zabrakło dobrych liderów, nie trafił we właściwy moment, a poza tym trudno mu było stworzyć spójny program, który mógł być atrakcyjny dla wyborców w różnych krajach. Ganley poniósł porażkę w wyborach europejskich i zawiesił działalność polityczną.
Zapewne głównym powodem niepowodzenia był fakt, że chciał stworzyć antyeuropejską międzynarodówkę, co jest pomysłem dość absurdalnym. Przeciwnicy Unii są zwykle osobami nastawionymi „pronarodowo" i niechętni międzynarodowym aliansom. Porażka Ganleya była raczej klęską źle wymyślonego, sztucznego projektu, a nie klęską nastawienia eurosceptycznego.
Potwierdzeniem tej tezy może być fakt, że w kolejnych krajach w siłę rosną ugrupowania i politycy, którzy zwłaszcza w czasie kryzysu stawiają ostry opór brukselskiej administracji i wszelkim unijnym projektom.
Na Węgrzech w 2003 roku pojawił się Jobbik, który zdobył kilkunastoprocentowe poparcie, wszedł do parlamentu i stał się zagrożeniem dla centroprawicowego Fideszu. We Włoszech w siłę rośnie Ruch Pięciu Gwiazd satyryka Beppe Grillo, który wygrał niedawno lokalne wybory w Parmie. W sondażach ruch tego antyunijnego celebryty ma dziś kilkanaście procent poparcia, co daje mu czasem drugie, a czasem trzecie miejsce w rankingach. W spektakularny sposób walczy o wyjście Włoch ze strefy euro. Jest antyestablishmentowy i zdobywa poparcie wśród coraz bardziej sfrustrowanej i antysystemowo nastawionej młodzieży.
W Holandii niedawno całkiem poważnie obawiano się, że władzę może przejąć nacjonalistyczna Partia Wolności Geerta Wildersa, który zbudował swoją pozycję na narastającej niechęci wobec imigrantów wśród holenderskich wyborców. W rezultacie przegrał wybory, ale nadal pozostaje silnym graczem.
W Grecji do parlamentu dostał się Złoty Świt, antyunijna, ostro faszyzująca partia, która tym samym stała się częścią establishmentu politycznego.
Choroba czy ewolucja?
Takich przykładów jest więcej. Czy to tylko margines, choroba, którą musi przejść Europa i z którą w końcu się upora? Z radykalizmami zapewne tak. Żadne ugrupowanie, które odwołuje się do rasizmu czy antysemityzmu, nie zdobędzie dziś więcej niż kilka, kilkanaście procent poparcia. Ale warto bliżej się przyjrzeć, kto te partie popiera i dlaczego – choć każda z nich jest różna i generalizacje są tu ryzykowne – ich popularność stale rośnie.
W wielu przypadkach elektorat tych ugrupowań stanowią ludzie młodzi, niegodzący się z porządkami, które trudno im zrozumieć i które w ich przekonaniu blokują ich rozwój. Poza kłopotami we własnym kraju, które inne są w Irlandii, inne w Grecji, a jeszcze inne na Węgrzech, łączy ich niechęć do rozrastającej się brukselskiej biurokracji i nachalnej unijnej propagandy.
Bo w tym samym czasie, kiedy coraz więcej obywateli w Europie zaczyna nabierać przekonania, że Unia nie idzie w dobrym kierunku, przestaje być konkurencyjna, mechanizmy współpracy trzeszczą, interesy państw członkowskich są coraz bardziej ze sobą sprzeczne, a klasa polityczna nie radzi sobie z kryzysem, unijni liderzy mówią: potrzebujemy więcej Europy. Kiedy młodzi ludzie widzą, że biurokracja nie pomaga im się rozwijać, robić biznesy i przeć do przodu, słyszą, że tę biurokrację trzeba jeszcze rozbudowywać.
Podejrzewam, że niechęć do projektu unijnego jest wyższa, niż pokazuje to wiele sondaży. Radykałowie zdobywają po kilkanaście procent poparcia i można się cieszyć, że jest to tylko tyle.