Tragedia w Bostonie ożywiła dyskusje o potencjalnych atakach w Polsce. Czy grozi nam zamach? Jeśli już, to tylko domorosły, dzieło lokalnego frustrata. Ten wielki, międzynarodowy – nie. Terroryzm także ma bowiem swoją geopolitykę i ekonomikę kosztów: uderzenie w Polskę mu się nie opłaca.
Rachunek ciągniony, czyli szacowanie zysków oraz poniesionych i przewidywanych strat, nie jest obcy planistom ugrupowań terrorystycznych. Przy skromnych zasobach, jakimi dysponują, muszą być szczególnie precyzyjni w wyliczeniach. Atakowanie celów mało znanych jest zbyt kosztowne w stosunku do rezultatów.
1.
Aktywność terrorystyczną można podzielić na trzy kategorie. Pierwsza, najgłośniejsza ostatnimi laty, to operacje globalnych siatek wymierzone w Amerykę i jej sojuszników. Właściwie nie jest to już terroryzm, ale wojna asymetryczna. Dżihadyści nie mają zasobów ani broni, by atakować armię, uderzają więc w cywilów, najsłabszy punkt przeciwnika. Przykład – 11 września 2001 r.
Druga kategoria to lokalni fanatycy kierowani chorymi ideami. Ci mogą się ujawnić wszędzie, nawet w najmniej znaczącym kraju, nie mają bowiem celów ani globalnych, ani regionalnych. Rachunek kosztów ogranicza ich w mniejszym stopniu. Przykład – Breivik w Oslo lub atak w Oklahoma City.