Opowiem teraz o pogrzebie Janiny Maksymońko i o wypadkach, które go poprzedzały.
Zwłoki dziewczyny odnalazł – wszystko to wiem z Głosu Ameryki oraz od stugębnej wrocławskiej plotki – pewien chłop o nazwisku Józef Bokajło, który wśród nielicznych innych śmiałków mieszkał w jednej z opuszczonych willi w dzielnicy Krzyki – wciąż niebezpiecznej i plądrowanej przez szabrowników i bandytów.
Wypasając swoje przywiezione zza Buga krowy na stokach Małej Sobótki opodal ulicy Skarbowców, chłop ów udał się za potrzebą w krzaki porastające brzegi tamtejszego płytkiego i mętnego stawu. Po chwili przerażony tym, co ujrzał, wybiegł z kolczastych tarnin, sięgnął po fuzję i wystrzelił trzykrotnie w niebo. Ten ustalony już wcześniej sygnał usłyszał jeden z jego synów. Chłopak przybiegł zaraz do ojca, a ten polecił mu kontynuować wypas zwierząt jak najdalej od brzegu jeziorka. Sam poszedł co tchu do koszar wojskowych na nieodległej ulicy Gajowickiej i tam urywanym głosem zrelacjonował to, co ujrzał.
Dyżurny wykręcił numer najbliższego posterunku milicji i po półgodzinie na brzegu stawu parkował już jeep, w którym siedział Bokajło w towarzystwie kierowcy i śledczego. Po kilku godzinach wieść o upiornym znalezisku rozniosła się po całym mieście. Wieczorem tego samego dnia na karłowicki IV Komisariat przy placu Żuławskiego zgłosiło się kilku mieszkańców ulicy Asnyka. Zeznali oni, iż dwa dni wcześniej widzieli w jeepie sowieckich żołnierzy, którzy na ich oczach porwali byli młodą kobietę. Jeden z mieszkańców pochwalił odwagę „łysego krzepkiego starca" (tak mnie właśnie nazwał), który usiłował zapobiec porwaniu i rzucił się nawet swym ciałem na maskę samochodu.
Tegoż samego dnia do VII Komisariatu na ulicy Lwowskiej zgłosiły się matka i córka (panie Bandrowskie najpewniej), które, przełamawszy wstyd, zeznały, że przed dwoma tygodniami zostały zniewolone i zmasakrowane przez trzech sołdatów. Zeznania obu kobiet oraz świadków z Karłowic pozwoliły na ustalenie rysopisu sowieckich morderców. W ciągu dwóch następnych dni nikt we Wrocławiu nie mówił o niczym innym, jak tylko o przerażającej zbrodniczej triadzie, którą tworzyli kałmuk, Gruzin i Rosjanin.
* * *
Na efekty tego podniecenia nie trzeba było długo czekać. Pewien szeregowiec Armii Czerwonej, Tadżyk z pochodzenia, ledwie uniknął śmierci przy dworcu Odra z rąk rozszalałego tłumu. Na jakiegoś czerwonoarmistę rodem z Jakucji ktoś na ulicy Stalina wylał zawartość nocnika. Jeszcze innego, tym razem rdzennego Rosjanina, niemiecka ulicznica zwabiła między budy szaberplacu, a tam polscy napastnicy połamali mu nogi. Na widok żołnierzy „bratniej armii" kobiety reagowały najgorszymi, lecz cicho wypowiadanymi obelgami. Mężczyźni w zaufaniu pozwalali sobie na wybuchy bezsilnej wściekłości, a pewien odważny ksiądz – publicznie, na ambonie! – załamywał ręce nad zezwierzęceniem współziomków Dostojewskiego, którym komuniści wyrwali Boga z czułego słowiańskiego serca.
Sowieci stali się bardzo ostrożni i podejrzliwi. Ich patrole rzadko pojawiały się na ulicach miasta, a jeśli już decydowali się na ten niebezpieczny krok, to wyłącznie w dużej sile i w celach propagandowych. Na czele takiego patrolu szedł wówczas politruk. Podchodził on – zawsze w asyście tłumacza, uzbrojonych milicjantów lub polskich żołnierzy – do wrocławian i zapewniał ich, że łajdacy poniosą zasłużoną karę: będą pędzeni przez miasto w więzach z drutu kolczastego, a potem zawisną na Rynku pod ratuszem. Te deklaracje były zresztą dosłownie cytowanymi fragmentami oświadczenia dowódcy garnizonu wojsk sowieckich pułkownika Nikołaja Bogdyłowa, który taką właśnie karę zawsze wyznaczał dla morderców i gwałcicieli. Podobnie jak ich komendant politrucy nazywali zbrodniarzy „wściekłymi psami, dezerterami i wyrzutkami przebranymi w mundury zwycięskiej Armii Czerwonej".
Te zapewnienia ostudzały nieco żądzę zemsty. Wybuchła ona z wielką siłą dopiero w czasie pogrzebu Janiny Maksymońko.
* * *
Przed południem 19 listopada 1946 roku na cmentarzu na ulicy Bujwida zgromadził się wielki tłum. Śnieg padał mokrymi płatami, błoto i glina oblepiały buty, a wiatr wył rozdzierająco wśród starych, niemieckich, i nowych, polskich grobów. Ludzie śpiewali wielkim głosem „Salve Regina, Mater misericordiae". Śpiewał profesor Murawski, profesor Stefanus i dyrektor liceum doktor Franciszek Jankowski, wraz z którym przyszli tu wszyscy uczniowie i nauczyciele. Śpiewałem też i ja. Był tylko jeden człowiek, któremu żaden dźwięk pieśni nie wyrwał się z zaciśniętej krtani. Ojciec zamordowanej profesor Władysław Maksymońko stał w milczeniu nad trumną, nie patrzył jednak ani na nią, ani na żałobników.