W otchłani mroku

Zeznania obu kobiet oraz świadków z Karłowic pozwoliły na ustalenie rysopisu sowieckich morderców – fragment nowej książki, która ukaże się 12 września nakładem wydawnictwa Znak

Publikacja: 06.09.2013 01:01

W otchłani mroku

Foto: Plus Minus

Red

Opowiem teraz o pogrzebie Janiny Maksymońko i o wypadkach, które go poprzedzały.

Zwłoki dziewczyny odnalazł – wszystko to wiem z Głosu Ameryki oraz od stugębnej wrocławskiej plotki – pewien chłop o nazwisku Józef Bokajło, który wśród nielicznych innych śmiałków mieszkał w jednej z opuszczonych willi w dzielnicy Krzyki – wciąż niebezpiecznej i plądrowanej przez szabrowników i bandytów.

Wypasając swoje przywiezione zza Buga krowy na stokach Małej Sobótki opodal ulicy Skarbowców, chłop ów udał się za potrzebą w krzaki porastające brzegi tamtejszego płytkiego i mętnego stawu. Po chwili przerażony tym, co ujrzał, wybiegł z kolczastych tarnin, sięgnął po fuzję i wystrzelił trzykrotnie w niebo. Ten ustalony już wcześniej sygnał usłyszał jeden z jego synów. Chłopak przybiegł zaraz do ojca, a ten polecił mu kontynuować wypas zwierząt jak najdalej od brzegu jeziorka. Sam poszedł co tchu do koszar wojskowych na nieodległej ulicy Gajowickiej i tam urywanym głosem zrelacjonował to, co ujrzał.

Dyżurny wykręcił numer najbliższego posterunku milicji i po półgodzinie na brzegu stawu parkował już jeep, w którym siedział Bokajło w towarzystwie kierowcy i śledczego. Po kilku godzinach wieść o upiornym znalezisku rozniosła się po całym mieście. Wieczorem tego samego dnia na karłowicki IV Komisariat przy placu Żuławskiego zgłosiło się kilku mieszkańców ulicy Asnyka. Zeznali oni, iż dwa dni wcześniej widzieli w jeepie sowieckich żołnierzy, którzy na ich oczach porwali byli młodą kobietę. Jeden z mieszkańców pochwalił odwagę „łysego krzepkiego starca" (tak mnie właśnie nazwał), który usiłował zapobiec porwaniu i rzucił się nawet swym ciałem na maskę samochodu.

Tegoż samego dnia do VII Komisariatu na ulicy Lwowskiej zgłosiły się matka i córka (panie Bandrowskie najpewniej), które, przełamawszy wstyd, zeznały, że przed dwoma tygodniami zostały zniewolone i zmasakrowane przez trzech sołdatów. Zeznania obu kobiet oraz świadków z Karłowic pozwoliły na ustalenie rysopisu sowieckich morderców. W ciągu dwóch następnych dni nikt we Wrocławiu nie mówił o niczym innym, jak tylko o przerażającej zbrodniczej triadzie, którą tworzyli kałmuk, Gruzin i Rosjanin.

* * *

Na efekty tego podniecenia nie trzeba było długo czekać. Pewien szeregowiec Armii Czerwonej, Tadżyk z pochodzenia, ledwie uniknął śmierci przy dworcu Odra z rąk rozszalałego tłumu. Na jakiegoś czerwonoarmistę rodem z Jakucji ktoś na ulicy Stalina wylał zawartość nocnika. Jeszcze innego, tym razem rdzennego Rosjanina, niemiecka ulicznica zwabiła między budy szaberplacu, a tam polscy napastnicy połamali mu nogi. Na widok żołnierzy „bratniej armii" kobiety reagowały najgorszymi, lecz cicho wypowiadanymi obelgami. Mężczyźni w zaufaniu pozwalali sobie na wybuchy bezsilnej wściekłości, a pewien odważny ksiądz – publicznie, na ambonie! – załamywał ręce nad zezwierzęceniem współziomków Dostojewskiego, którym komuniści wyrwali Boga z czułego słowiańskiego serca.

Sowieci stali się bardzo ostrożni i podejrzliwi. Ich patrole rzadko pojawiały się na ulicach miasta, a jeśli już decydowali się na ten niebezpieczny krok, to wyłącznie w dużej sile i w celach propagandowych. Na czele takiego patrolu szedł wówczas politruk. Podchodził on – zawsze w asyście tłumacza, uzbrojonych milicjantów lub polskich żołnierzy – do wrocławian i zapewniał ich, że łajdacy poniosą zasłużoną karę: będą pędzeni przez miasto w więzach z drutu kolczastego, a potem zawisną na Rynku pod ratuszem. Te deklaracje były zresztą dosłownie cytowanymi fragmentami oświadczenia dowódcy garnizonu wojsk sowieckich pułkownika Nikołaja Bogdyłowa, który taką właśnie karę zawsze wyznaczał dla morderców i gwałcicieli. Podobnie jak ich komendant politrucy nazywali zbrodniarzy „wściekłymi psami, dezerterami i wyrzutkami przebranymi w mundury zwycięskiej Armii Czerwonej".

Te zapewnienia ostudzały nieco żądzę zemsty. Wybuchła ona z wielką siłą dopiero w czasie pogrzebu Janiny Maksymońko.

* * *

Przed południem 19 listopada 1946 roku na cmentarzu na ulicy Bujwida zgromadził się wielki tłum. Śnieg padał mokrymi płatami, błoto i glina oblepiały buty, a wiatr wył rozdzierająco wśród starych, niemieckich, i nowych, polskich grobów. Ludzie śpiewali wielkim głosem „Salve Regina, Mater misericordiae". Śpiewał profesor Murawski, profesor Stefanus i dyrektor liceum doktor Franciszek Jankowski, wraz z którym przyszli tu wszyscy uczniowie i nauczyciele. Śpiewałem też i ja. Był tylko jeden człowiek, któremu żaden dźwięk pieśni nie wyrwał się z zaciśniętej krtani. Ojciec zamordowanej profesor Władysław Maksymońko stał w milczeniu nad trumną, nie patrzył jednak ani na nią, ani na żałobników.

On nie spuszczał oczu ze mnie.

Ksiądz prałat Wacław Wrembel, prepozyt wrocławskiej katedry, nabrał tchu i przystąpił do wygłoszenia ostatniego akordu swego pogrzebowego kazania. Mimo zimna i wiatru było mu duszno pod rozpiętym nad trumną brezentowym namiotem. Wyszedł zatem spod niego i wystawił ku niebu swoją czerwoną, płonącą od emocyj twarz.

– O ludzkim cierpieniu – huknął potężnym głosem kapłan, a płatki śniegu spływały mu po obliczu – tylko wtedy można mówić ludzkim językiem, kiedy ono jeszcze nie nadeszło albo gdy ono już za nami! W chwili kiedy cierpienie nas ogarnia, można tylko wyć z bólu! W tej czarnej godzinie rozpaczy, w tej najgorszej desperacji, można zwątpić we wszystko – także w Chrystusową miłość. Gdzie był Bóg, niejeden z was zapyta, kiedy to dziecko niewinne było okrutnie mordowane! Jak mógł do tego dopuścić w swej wszechmocy i w swej miłości! A ja wam odpowiadam na to pytanie: On był torturowany przy tym dziecku, On cierpiał wraz z nim, płacze teraz wraz z jego ojcem i z nami wszystkimi!

Ksiądz Wrembel podszedł do Władysława Maksymońki i objął go mocno. Szloch wezbrał pod parasolami i jęk wzbił się ku koronom starych drzew. Otyły kapłan przytulił swą gorącą twarz do źle ogolonych policzków Maksymońki, a potem, ciężko sapiąc, wszedł na ławkę i znów zwrócił swe przekrwione oczy ku żałobnikom.

– Rozpacza ojciec, a Bóg rozpacza z nim! Po nocy głuchej i samotnej, po nocy, kiedy ojca przenika bolesna świadomość własnego niepotrzebnego istnienia, nadejdzie poranek. I nadejdzie czas...

– Zemsty! – ryknął Władysław Maksymońko i uniósł ręce nad głową. – Nadejdzie czas zemsty!

– Zemsta! Zemsta na wroga! – powtarzał coraz głośniej tłum. – Bij bolszewicką zarazę!

– Błądzicie, bracia! Nie do was zemsta należy! – Huczący głos księdza wzniósł się ponad gniewnym pomrukiem. – „Zemsta jest moją", mówi Pan ustami proroka Izajasza!

Ostatnie słowa rozległy się w prawie zupełnej ciszy, która nagle zapadła. Ludzie zamilkli, lecz było to milczenie złowrogie i grożące wybuchem. Mimo deszczu ze śniegiem, naśladując jeden drugiego, żałobnicy złożyli swe parasole i wznieśli je jak oszczepy nad głowami. Celowali tymi szpikulcami wszyscy w jednym kierunku – jakby kogoś chcieli nimi przebić. Te prowizoryczne piki wymierzone były w szczupłego rosyjskiego oficera po pięćdziesiątce, który kroczył samotnie przez tłum w stronę świeżo rozkopanego grobu. Jego wzrok był tak pewny, twarz wyrażała tak wielkie skupienie i smutek, a epolety tak mocno biły po oczach swymi czterema gwiazdkami, że ludzie powoli opuszczali ostrza swych parasoli i posłusznie, jakby w transie, rozstępowali się przed idącym mężczyzną. Jedni byli przerażeni zuchwałą bezczelnością przedstawiciela Armii Czerwonej, której ofiara leżała właśnie na pogrzebowych marach, inni – wręcz przeciwnie – zastygli w uznaniu dla odwagi reprezentanta nacji morderców, co bez żadnej obstawy ośmielił się wejść w tłum bliski zlinczowania każdego, kto mówi po rosyjsku, a jeszcze inni byli po prostu onieśmieleni postawą i pewnością siebie kapitana Armii Czerwonej.

Kiedy podszedł on do żałobników stojących nad samym grobem, na cmentarzu zapadła całkowita cisza, przerywana jedynie donośnym stukaniem deszczu o namiot łopoczący nad trumną. Oficer sowiecki zdjął czapkę i pochylił nisko głowę przed ojcem zamordowanej dziewczyny. Mokry śnieg układał się miękko na jego gęstych szpakowatych włosach, które wznosiły się nad czołem wysokim czubem. Oficer mówił coś cicho do Władysława Maksymońki. Potem powoli się od niego odwrócił i podszedł do trumny. Opadł na kolana i prawosławnym zwyczajem przeżegnał się trzema złożonymi palcami. Potem uczynił katolicki znak krzyża i patrząc na trumnę, powiedział coś po rosyjsku.

– Armia Czerwona cię pomści, biedna dziewczyno – bezwiednie przetłumaczył Maksymońko, a słowa te poszły w tłum powtarzane z ust do ust. – Trupy oprawców złożę przy twym grobie!

Choć to nieoczekiwane zdarzenie na krótką tylko chwilę przerwało procedurę pogrzebu, to jednak wpłynęło znacząco na zachowanie jego uczestników. Ksiądz Wrembel stracił oratorski zapał i pogubił się nieco w dalszym kazaniu, Władysław Maksymońko, dotąd spokojny, teraz dławił się łkaniem, żałobnicy cisnęli się wokół grobu i zaglądali w oczy Rosjaninowi, jakby szukając w nich potwierdzenia deklaracji o zemście. Najwyraźniej mu zaufali. Ten i ów podszedł nawet do kapitana i uścisnął mu dłoń. Oficer podawał im rękę, lecz nie powstał z kolan. Ludzie szeptali z podziwem o odwadze i pokorze tego człowieka honoru. Nadzieja zemsty odpędzała ich smutek i wzbudzała nawet pewien entuzjazm.

Temu nastrojowi nie dał się ponieść bodaj tylko jeden człowiek, który szybko usunął się w bok i ruszył ku wyjściu. Zbyt wiele widział w swym życiu, aby dać się zwieść teatralnym gestom oficera okupacyjnej armii.

– Zemsta nie należy do tego bolszewika, ani nawet do Boga Izajasza – rzekł do siebie. – Przeze mnie dziewczyna zginęła. I to ja jestem zemstą!

* * *

Edward Popielski wyszedł szybko z cmentarza i skręcił w prawo w małą boczną uliczkę, wzdłuż której ciągnął się ceglany mur otaczający budynki: pierwszy z nich był kliniką neurologiczną, a drugi – posterunkiem straży pożarnej. Wzdłuż muru dobiegł do ulicy Gdańskiej i po kilkunastu sekundach zatrzymał się gwałtownie przy parkanie okalającym szpital dla psychicznie chorych dzieci. Schował się za pniem dużego drzewa i patrzył uważnie w stronę, skąd nadbiegł. Minęło pięć długich minut. Sapał z wysiłku i obserwował okolice posterunku straży pożarnej. Poza jednym starszym panem, szarpiącym się z dużym psem, oraz dwoma umundurowanymi strażakami, naprawiającymi jakieś niesłychanie archaiczne, chyba nawet muzealne auto, nie widział nikogo. Życie pod okupacją nauczyło go, że szpicel nigdy nie wygląda na szpicla. Toteż odczekał kolejne pięć minut, po czym ruszył biegiem w stronę ulicy Nowowiejskiej. Wpadł do bramy kamienicy numer 107 i stamtąd przez szparę obserwował nadal okolicę.

Uspokojony, wszedł na pierwsze piętro i zapukał siedem razy – cztery razy wolno i trzy razy szybko – w drzwi numer 4. Rytm ten odpowiadał frazie „Bolszewika goń, goń, goń!". Otworzył mu młody mężczyzna w kaszkiecie i w podkoszulku. Bez słowa kiwnął przybyszowi głową i wyciągnął dłoń. Popielski położył na niej kilka banknotów.

Mężczyzna narzucił płaszcz na gołe ramiona, nie żegnając się, opuścił mieszkanie, a jego buty zadudniły na schodach.

Popielski rozejrzał się po wnętrzu. Okna jednego pokoju wychodziły na ulicę Nowowiejską, drugiego – na podwórko. W pierwszym nie było nikogo, w drugim zaś siedział nieruchomo łysy staruszek.

Detektyw, wiecznie zapominając o jego kondycji psychicznej, ukłonił mu się grzecznie i bardzo głośno powiedział „Dzień dobry!".

Równie dobrze mógłby mu oznajmić, że wybuchła trzecia wojna światowa, że Lwów wrócił do Polski albo że Hitler zmartwychwstał. Starzec był katatonikiem, który godzinami tkwił w jednym miejscu i którego można było przestawiać jak mebel. Reagował – i to dość gwałtownie – tylko wtedy, kiedy go wzywała naturalna potrzeba. Trzeba go było wtedy natychmiast odprowadzać do klozetu, bo żadne okoliczności by go nie powstrzymały przed oddaniem długu naturze.

O tym wszystkim Popielski wiedział od niejakiej panny Krysi o pseudonimie Jeanette, którą regularnie był odwiedzał w tym właśnie mieszkaniu. Staruszek był dziadkiem owej młodej damy, a mężczyzna w kaszkiecie jej opiekunem, kochankiem i gorylem, czyli – jak to lapidarnie ujmowała ulica – po prostu jej alfonsem. Popielski nie znał jego nazwiska i zwracał się do niego zawsze tak, jak brzmiał tytuł powieści Dumasa, per „monsieur Alphonse", które to miano bardzo się podobało młodemu mężczyźnie. On i jego przyjaciółka tworzyli najwyraźniej frankofilską parę, co przejawiało się nie tylko w ich pseudonimach, ale również – w jej wypadku – w wyspecjalizowanych usługach zwanych miłością francuską, której przaśnym odpowiednikiem jest „dmuchanie balonika".

Monsieur Alphonse przygotował w mieszkaniu wszystko tak jak trzeba. W obu pokojach stały stoliki przykryte zielonym suknem: w większym dwa, w mniejszym zaś jeden. Popielski wyjął trzy talie kart, potasował je i każdą z nich porozdzielał na cztery równe części – po trzynaście kart każda. Otrzymawszy w ten sposób dwanaście części, porozkładał je po cztery na każdym stoliku. Potem podszedł do staruszka, poprowadził go do jednego z nich i posadził.

Rozejrzał się dokoła. Wszystko było w porządku oprócz jednego: brakowało książki „Bridge licytowany", którą – oprócz trzech talij kart – wcześniej już miał przynieść z domu Popielskiego monsieur Alphonse.

W ciągu godziny przyszli wszyscy – Murawski, Stefanus oraz ich uczniowie. Po śmierci Janiny Maksymońko i po odejściu Bandrowskiej było ich pięcioro. Zgromadzili się w dużym pokoju. Profesorowie usiedli przy stolikach, podobnie jak czterej licealiści i jedyna w tym gronie kobieta – panna Fryderyka Pasławska.

Detektyw przyglądał się bardzo uważnie wszystkim uczniom. W czasach wiedeńskich studiów uniwersyteckich, na początku wieku, rozczytywał się w słynnym dziele Lombrosa „Geniusz i obłąkanie w związku z medycyną sądową, krytyką i historyą". Idąc za myślą włoskiego psychiatry, był głęboko przekonany o tym, że ludzka twarz jest przez zbrodnicze instynkta deformowana w charakterystyczny sposób. Te obserwacje Lombrosa – nie bez pewnych zastrzeżeń – wykorzystywał później w swej policyjnej pracy. Natychmiast rozpoznawał fizjognomie złoczyńców, a potem traktował ich z zatwardziałością równą tej, która się malowała na ich obliczach.

* * *

Uczniowie Gimnazjum Podziemnego – z jednym może wyjątkiem – nie wzbudziliby zainteresowania genialnego Włocha. Tym wyjątkiem był najstarszy, wyglądający na dwadzieścia lat licealista, którego kwadratowa szczęka, małe oczy, szczecinowate włosy i grubo ciosana twarz, sina od gęstego zarostu, mogły wzbudzać pewien niepokój.

Wszystkie inne twarze zdradzały natomiast ogładę i żywą inteligencję, a niektóre z nich oprócz tego – nieufność i dystans, przykryte drwiącym uśmieszkiem. Stary policjant dobrze znał tę grę fizjognomij i wiedział, jak ją zdemaskować. Wiedział też, że – wbrew Lombrosowi – za brutalnością oblicza skrywa się czasami płaczliwy mały chłopiec, a za łagodnością – szaleniec.

Uczniowie zaczęli się kręcić i poszeptywać. Fryderyka Pasławska nachyliła się do profesora Stefanusa i powiedziała mu cicho coś, czego Popielski nie usłyszał.

– Proszę zaczynać. – Profesor uśmiechnął się do detektywa. – Tempus fugit, drogi panie!

– Drodzy uczniowie. – Popielski oparł się o piec, starając się odpędzić erotyczne wspomnienia z Pasławską w roli głównej. – Po tragicznych wypadkach, jakie dotknęły Gymnasium Subterraneum – mam na myśli poważną chorobę panny Bandrowskiej, śmierć panny Maksymońko, a wcześniej jeszcze innego ucznia – panowie profesorowie zwrócili się do mnie jako do doświadczonego konspiratora, który zabezpieczał tajne nauczanie, z prośbą, abym swoje doświadczenia...

Nagle rozległo się gwałtowne walenie w drzwi. Uczniowie drgnęli. Wszyscy patrzyli na Popielskiego.

– Robicie to, co wam kazali profesorowie. – Wskazał na krzesła. Sam ruszył do przedpokoju. Odczekał chwilę, a kiedy znowu załomotano w drzwi, otworzył je. W progu stał monsieur Alphonse. Wręczył Popielskiemu cienką książeczkę „Bridge licytowany".

– Zapomniałem o niej i teraz dopiero wziąłem od pana kuzynki – powiedział.

– To było dla nas dobre ćwiczenie, monsieur Alphonse... Dobrze, że pan nie zapukał w umówiony sposób – usłyszał, po czym odszedł, nie okazawszy najmniejszego zdziwienia słowami Popielskiego.

Detektyw otworzył drzwi do obu pokojów. Wszyscy, skrywając nieudolnie strach, siedzieli przy dwóch stolikach i trzymali karty w dłoniach, nie wyłączając staruszka katatonika, który był brydżowym partnerem Stefanusa. Popielski lekko się uśmiechnął, widząc, że dziadek Jeanette nisko trzyma karty, jakby chciał je wyłożyć i pokazać, że już nie odda ani jednej lewy.

– Zdaliście egzamin, ale musicie lepiej panować nad twarzami – odezwał się do uczniów – bo ich wyraz był dość niepewny. To był próbny nalot ubecji. Miejmy nadzieję, że nigdy nie dojdzie do prawdziwego. A teraz wracam do przerwanego wątku. – Wziął głęboki oddech. – Otóż po przykrych zdarzeniach, które dotknęły Gymnasium Subterraneum, profesorowie uznali, że lekcje powinny być lepiej zakonspirowane i poprosili mnie, abym przeprowadził stosowne zmiany. Od tej chwili będziecie się uczyć w dwóch grupach...

– Dlaczego? My chcemy wszyscy razem... – odezwało się kilka głosów. – Teraz przecież udał się kamuflaż...

– Choćby dlatego – odparł Popielski – że żaden ubek, choćby najgłupszy, nie uwierzy, że osiem osób, w tym chory psychicznie dziadek, spotyka się na brydżu w domu tegoż ostatniego.

Niektórzy uczniowie parsknęli śmiechem. Ich zachowanie zganił surowym wzrokiem Murawski.

– Przedstawiłem profesorom stosowne argumenty – ciągnął Popielski – za podziałem pięcioosobowej grupy uczniowskiej na dwie mniejsze... Jedna grupa będzie pobierała nauki u profesora Stefanusa, druga u profesora Murawskiego. Przyjmujemy, że uczniowie podzielą się „trzy plus dwa". Czteroosobowy zespół, czyli trzech uczniów plus profesor, łatwo da się zakonspirować, a nauka brydża – postukał palcem w przyniesiony przez alfonsa podręcznik – jest tu idealnym rozwiązaniem. Uczniowie grają, a profesor, grając razem z nimi, nadzoruje grę i komentuje zagrania. Taki obrazek ujrzy każdy podejrzliwy ubek i przyjmie bez podejrzeń... Druga grupa, dwóch uczniów i profesor, to już normalna scenka korepetycyj...

Uczniowie patrzyli po sobie ze zdumieniem. Najstarszy, ten o lombrosowym obliczu, podniósł rękę.

– Wiem, że dwie osoby spośród was – Popielski zignorował jego gest i znacząco spojrzał najpierw na Pasławską, a potem na niewysokiego chłopca w drucianych okrągłych okularach – ty i ty mianowicie, nie umieją grać w brydża. W stosownej chwili się spotkamy i zapoznam was z zasadami tej gry. Nie mam nic więcej do dodania.

– Nauczyciel brydża. – Pasławska cicho się zaśmiała.

– Radziłbym, Fredziu – łagodnie zganił ją Stefanus – zastanowić się przez chwilę nad swoją wesołością po pogrzebie koleżanki... A poza tym nie uważasz chyba konspiracji za rzecz błahą...

– Przepraszam. – Dziewczyna pochyliła głowę i uważnie obserwowała Popielskiego.

Jeden z uczniów wstał i ustąpił mu miejsca. Popielski podziękował i usiadł, starając się nie patrzeć na uczennicę. Stefanus udzielił głosu szpetnemu uczniowi, który wciąż unosił rękę.

– Proszę, Czesławie! Masz jakieś zapytanie...

– Do tej pory, panowie... eee... – stropił się nieco dwudziestolatek – uczyli czego innego... Greki profesor Murawski, historii... eee... profesor Stefanus... A wcześniej było jeszcze inaczej... Czy mamy się podzielić... eee... tak, że kto lubi grekę, to do profesora Murawskiego, a kto nie...

– Nie, Czesiu – włączył się ów wymieniony z nazwiska nauczyciel.

– Nie będziesz się już więcej męczyć u mnie przy formach podstawowych od twoich ulubionych czasowników ballo albo phaino. Będziemy uczyć tego samego, i pan profesor, i ja, a mianowicie filozofii niemarksistowskiej...

– Nie mamy już czasu na grekę i historię – wtrącił się Stefanus.

– Sami widzicie, że wokół nas zaciska się pętla... Zamordowano Jankę, Teresa doznała ciężkiego urazu duchowego i już do nas nie dołączy, a wcześniej Zygmunt zginął pod kołami sowieckiej ciężarówki. To może być przypadek, oczywisty pech, ale może być też znak prześladowania. Musimy zachować wielką ostrożność, zmniejszyć częstość naszych lekcyj i ograniczyć je do tego, co najważniejsze. To znaczy zrezygnować z greki i z historii, które już nieźle znacie...

– Greka jest mniej ważna niż filozofia? – przerwał uczeń w drucianych okularach. – A dlaczego?

– Greka jest wspaniałą gimnastyką umysłu – odpowiedział mu Murawski. – Jest prawdziwą chemią lingwistyczną, która w połączeniu z anatomią języka, czyli łaciną, a tej macie szczęście uczyć się w szkole, nadaje umysłowi zdolności analityczne. Ale dni istnienia Gymnasium Subterraneum mogą być policzone... Dlatego musimy, po pierwsze, zstąpić w głębszą konspirację, po drugie zaś zająć się czymś, co będzie niedługo zakazane w Polskiej Socjalistycznej Republice Rad: filozofią niemarksistowską. Obaj z panem profesorem będziemy jej nauczać. Czy są jeszcze jakieś pytania?

Pytań nie było.

Marek Krajewski jest jednym z najpopularniejszych polskich pisarzy, autorem tłumaczonych na ponad 20 języków kryminałów o komisarzu Eberhardzie Mocku z Breslau i Edwardzie Popielskim ze Lwowa. Jego nowa powieść „W otchłani mroku" rozgrywa się tuż po wojnie we Wrocławiu, gdzie wraz z stekami tysięcy lwowian przybył również komisarz Popielski

Opowiem teraz o pogrzebie Janiny Maksymońko i o wypadkach, które go poprzedzały.

Zwłoki dziewczyny odnalazł – wszystko to wiem z Głosu Ameryki oraz od stugębnej wrocławskiej plotki – pewien chłop o nazwisku Józef Bokajło, który wśród nielicznych innych śmiałków mieszkał w jednej z opuszczonych willi w dzielnicy Krzyki – wciąż niebezpiecznej i plądrowanej przez szabrowników i bandytów.

Wypasając swoje przywiezione zza Buga krowy na stokach Małej Sobótki opodal ulicy Skarbowców, chłop ów udał się za potrzebą w krzaki porastające brzegi tamtejszego płytkiego i mętnego stawu. Po chwili przerażony tym, co ujrzał, wybiegł z kolczastych tarnin, sięgnął po fuzję i wystrzelił trzykrotnie w niebo. Ten ustalony już wcześniej sygnał usłyszał jeden z jego synów. Chłopak przybiegł zaraz do ojca, a ten polecił mu kontynuować wypas zwierząt jak najdalej od brzegu jeziorka. Sam poszedł co tchu do koszar wojskowych na nieodległej ulicy Gajowickiej i tam urywanym głosem zrelacjonował to, co ujrzał.

Dyżurny wykręcił numer najbliższego posterunku milicji i po półgodzinie na brzegu stawu parkował już jeep, w którym siedział Bokajło w towarzystwie kierowcy i śledczego. Po kilku godzinach wieść o upiornym znalezisku rozniosła się po całym mieście. Wieczorem tego samego dnia na karłowicki IV Komisariat przy placu Żuławskiego zgłosiło się kilku mieszkańców ulicy Asnyka. Zeznali oni, iż dwa dni wcześniej widzieli w jeepie sowieckich żołnierzy, którzy na ich oczach porwali byli młodą kobietę. Jeden z mieszkańców pochwalił odwagę „łysego krzepkiego starca" (tak mnie właśnie nazwał), który usiłował zapobiec porwaniu i rzucił się nawet swym ciałem na maskę samochodu.

Tegoż samego dnia do VII Komisariatu na ulicy Lwowskiej zgłosiły się matka i córka (panie Bandrowskie najpewniej), które, przełamawszy wstyd, zeznały, że przed dwoma tygodniami zostały zniewolone i zmasakrowane przez trzech sołdatów. Zeznania obu kobiet oraz świadków z Karłowic pozwoliły na ustalenie rysopisu sowieckich morderców. W ciągu dwóch następnych dni nikt we Wrocławiu nie mówił o niczym innym, jak tylko o przerażającej zbrodniczej triadzie, którą tworzyli kałmuk, Gruzin i Rosjanin.

Pozostało 89% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy