Jeszcze żyją ludzie pamiętający, że pastor potrafił być centralną postacią wspólnoty luteran. Gromił grzech i grzeszników. Wyczulał wiernych na niepokojące tendencje, ale bywał też osobą instytucją, która każdemu niosła pomoc. Wierni uważnie obserwowali jego postępowanie i życie rodzinne. Gmina wyznaniowa oceniała zaś, czy pastor wciela w życie wzorce zaczerpnięte z Biblii.
Dziś Pfarrhaus, czyli protestancka plebania, zwłaszcza w filmach bywa przedstawiana jako siedlisko patriarchalnej satrapii. Ten stereotyp dobrze ilustruje film „Biała wstążka" Michaela Heneke, którego fragment można obejrzeć na wystawie w Niemieckim Muzeum Historycznym w Berlinie. Ekspozycja zwiastuje przygotowania do obchodów 500. rocznicy reformacji, która przypada za trzy lata. To reformacja dała początek zjawisku, które kształtowało cywilizację Niemiec.
Surowy ład
Kraina krochmalonych czepków, sztywnych kołnierzy, czarnych sukni i drobnych kroków stawianych w bojaźni Bożej. Nie ma w tym świecie ani w figurach go zaludniających żadnej spontaniczności, nie mówiąc już o humorze" – pisał, nie bez racji, Michał Oleszczyk w recenzji „Białej wstążki". Zgodnie z takim postrzeganiem tego środowiska pastor jako stróż religijnego porządku terroryzował wspólnotę. We własnym domu też musiał być tyranem, nierzadko zakłamanym, grzesznym i dwulicowym. Z punktu widzenia dzisiejszych postępowców dawny pastor jako stróż religijnego kodeksu moralnego wsi czy gminy jest więc absolutnym czarnym charakterem.
Ten kostyczny wizerunek pastora nie jest pewnie całkiem wydumany. Ostry obraz bezdusznej protestanckiej pseudodobroczynności zostawiła nam choćby Maria Konopnicka w noweli „Miłosierdzie gminy". W polskim kinie atmosferę emocjonalnego chłodu panującego w domu XIX-wiecznego pastora ukazał też Stanisław Różewicz w filmie „Samotność we dwoje".
Ale jest też druga strona medalu – bez posługi pastorów, bez ich roli liderów zmian społecznych i edukacyjnych, Niemcy nie przeżyłyby skoku cywilizacyjnego między XVI a XIX wiekiem.
Życie w świecie, którego centrum była plebania, toczyło się spokojnie, a jego rytm wyznaczały zasady surowego, ale sprawiedliwego ładu. Najważniejsze było przestrzeganie konwencji. Marion von Dönhoff, współwydawca tygodnika „Die Zeit", wspominając swe dzieciństwo w Prusach Wschodnich na początku XX wieku, pisała: „Konwencja, pojęcie tak gwałtownie zwalczane przez następne pokolenia (...) dla mojej matki było czymś miarodajnym. Ja uważałam, że co prawda forma jest niezwykle ważna w sensie stylu, ale nie konwencja; ona właśnie bardzo wcześnie budziła we mnie sprzeciw. Zaczyna się ją cenić dopiero wtedy, kiedy spostrzega się, jak chwiejni stają się ludzie, gdy jej zabraknie".