Gdy przed 30 laty w prestiżowym amerykańskim dwutygodniku „New York Review of Books" ukazał się esej czeskiego pisarza emigracyjnego Milana Kundery zatytułowany „Zachód porwany albo tragedia Europy Środkowej", tytułowy środek Europy był wyłącznie pojęciem geograficznym, stosowanym głównie przez meteorologów. Europa dzieliła się na dwie części: kapitalistyczny Zachód, będący – jak to po latach ujął z iście jankeskim taktem Zbigniew Brzeziński – „amerykańskim protektoratem", oraz komunistyczny Wschód, będący od zakończenia II wojny światowej sowiecką kolonią.
Wytyczona w Jałcie, malowniczym kurorcie krymskim, powojenna granica stref wpływów USA i ZSRR na kontynencie europejskim pokrywała się niemal ściśle z granicami antycznego limesu; amerykańskie i sowieckie posterunki wojskowe wzniesiono nad Łabą niemal w tych samych miejscach, w których przed dwoma tysiącami lat oczom bacznego obserwatora ukazałyby się rzymskie obozowiska i barbarzyńskie warownie. Pojałtański porządek wydawał się niezmienny i trwały. Ruchy opozycyjne i dysydenckie w Europie Wschodniej były zdziesiątkowane i pozbawione znaczących wpływów w większości tamtejszych społeczeństw. Najaktywniejsi działacze Komitetów Helsińskich z republik ZSRR, a także ich odpowiedników w tzw. demoludach, czyli „krajach demokracji ludowej", takich jak polski KOR czy czechosłowacka Karta 77, odsiadywali wyroki więzienia bądź też od dawna przebywali na emigracji. Liczba ofiar śmiertelnych stanu wojennego sięgała setki, manifestacje „Solidarności" nieodmiennie kończyły się pałowaniem, a w resorcie spraw wewnętrznych dojrzewał plan porwania i zabójstwa ks. Jerzego Popiełuszki, zrealizowany jesienią 1984 roku.
Słynna powieść George'a Orwella, czytana w niezależnych wydaniach, wydawała się całkiem wiernym opisem rzeczywistości, w której dorastali rówieśnicy Grzegorza Przemyka. W tym pokoleniu nienawiść do komuchów była równie powszechna jak poczucie dystansu wobec bezradnych solidaruchów. Panujące nastroje najlepiej oddawał tekst piosenki podziemnego rosyjskiego zespołu, którego nagrania krążyły wśród polskich punków: „Ty gawno, ja gawno, buduszczewo niet".
A jednak wyprany z ideologii, dysfunkcjonalny reżim komunistyczny opierał się już tylko na dwóch odwiecznych filarach barbarii: terrorze i strachu. Niechęć do Sowietów była w demoludach równie powszechna jak pogarda dla wszystkiego co wschodnie, a więc gorsze, ułomne, zacofane. Kundera trafił w sedno, wspominając po latach swoje spotkanie, kilka miesięcy po inwazji sowieckiej na Czechosłowację, z wybitnym radzieckim fizykiem Piotrem Kapicą.
Koniec ?kultury Zachodu
Poznali się w paryskim mieszkaniu Louisa Aragona, który pomimo swej stalinowskiej przeszłości potępił Sowiety za ich „bratnią pomoc" udzieloną w sierpniu 1968 roku Czechom i Słowakom. Radziecki naukowiec zgadzał się z nim w ocenie „interwencji", ale zaklinał go, by nie utożsamiał władzy sowieckiej z narodem rosyjskim. „Naród rosyjski jest jeszcze gorszy niż jego władza" – wypalił zirytowany Aragon. „Ach, jakże był mi bliski w tej chwili!" – wspominał Kundera z charakterystyczną egzaltacją.
Środek naszego kontynentu, od Renu po Dniepr, od Bałtyku po Adriatyk i Morze Czarne, obawia się Rosji, spoziera z nadzieją za Atlantyk i przynajmniej udaje, że już wierzy w Europę
W czasach schyłkowego komunizmu nic lepiej nie oddawało emocji mieszkańców polskich, czeskich czy węgierskich miast niż pamiętne zdanie Kundery: „Widziałem w Pradze gwałtowny koniec kultury Zachodu w starciu z wiecznością rosyjskiej nocy". Paradoksalnie, niezwykle pesymistyczne w swojej wymowie pisarstwo polityczne czeskiego pisarza, pogodzonego z myślą, że nigdy już nie zobaczy rodzinnego miasta (w którym w 1984 roku zmarła jego matka), okazało się znakiem nadziei. I zapowiedzią największego przełomu geopolitycznego od czasów II wojny światowej, który zaledwie pięć lat później obalił pojałtański porządek.