Duża część moich kolegów ze szkoły podstawowej pochodziła z Dębowej Góry. Niektórzy z nich mieli to do siebie, że zostawali na drugi rok. I z nimi najczęściej się biłem. Lubiłem te pojedynki ze starszymi. Zorganizowałem nawet nieformalną grupę, pamiętam do dziś, byli w niej bracia Kociołkowie, świetni kompani, również do bijaczki. Walczyliśmy dość regularnie. To były czasem ostre bójki. Biłem się, żeby się bić. Czasami były też szlachetniejsze motywy. Na przykład jakiś chłopak z Dębowej Góry, dwa lata starszy ode mnie, zaczął grozić jednemu z bliźniaków, którzy chodzili z nami do klasy. Poszło o jakąś dziewczynę, mimo że to była dopiero szósta klasa. Bliźniacy byli dobrze zbudowani, ale ja złożyłem deklarację, że ich obronię. Wyszliśmy ze szkoły, już stoi wataha chłopaków z Dębowej Góry, a na czele niezły zabijaka, pamiętam, że nazywał się Derkowski. Zbliża się do bliźniaka, którego miałem bronić. Wysunąłem się do przodu i nagle poczułem, że coś ciepłego spływa mi po głowie. W bojowym ferworze nie zauważyłem, że rąbnął mnie kijem. Krew spływała, w związku z tym bójka się skończyła, moi koledzy zaprowadzili mnie do przychodni, gdzie mi obwiązano głowę, a Romek Kociołek pojechał z zakrwawioną koszulą do mojej mamy, budząc jej przerażenie.
Miałem też osobisty powód, żeby się tłuc z chłopakami. Przezywali mnie kułak albo bamber, czyli ?z niemieckiego bogaty chłop. Mówimy o połowie lat 50., kiedy takie określenia stanowiły obrazę. Faktycznie, jak na tamte czasy, byliśmy kułakami. Mój ojciec oprócz pracy w tuczarni miał na Mokrem, gdzie mieszkaliśmy, gospodarstwo – świnie, krowy, drób, jak nastała epoka zwierząt futerkowych, a była to taka enklawa gospodarki rynkowej w socjalizmie, bo brakowało dewiz, ojciec hodował lisy i nutrie. Do moich obowiązków już w szkole podstawowej należało czyszczenie klatek. Okropne zajęcie. Każdego lisa czy nutrię trzeba było złapać za ogon i za ten ogon przytrzymywać w górze, bo inaczej gryzły, a drugą ręką sprzątać klatkę. Innym moim obowiązkiem było codziennie przed szkołą zawozić na rowerze kanki (tak to się mówiło w Toruniu) z mlekiem. 20 litrów do mleczarni oddalonej o dwa kilometry. Zostawiałem mleko, a z powrotem przywoziłem serwatkę, którą karmiliśmy zwierzęta. Jeszcze jednym moim obowiązkiem było przyganianie wieczorem krów ?z pastwiska. Odbywało się to, niestety, na oczach moich koleżanek. A krowy, jak tylko wychodziły na ulicę, podnosiły ogony i... wiadomo.
Przeczytaj cały artykuł w najnowszym wydaniu Plusa Minusa
Weekendowe wydanie „Rzeczpospolitej" z Plusem Minusem w piątek u prenumeratorów, w sobotę w kioskach.
Tu w sobotę można kupić elektroniczne wydanie „Rzeczpospolitej" z Plusem Minusem