Jest oczywiście straszenie: „To naprawdę nie wygląda dobrze! Oni doganiają nas we wcześniejszym głosowaniu. Nie możemy pozwolić, żeby zwycięstwo wyśliznęło nam się z rąk" – przeczytałem w jednym z ?e-maili republikanów. Sondaże wskazywały oczywiście co innego, ale emocje miały mnie skłonić do tego, bym wpłacił pieniądze.
Groźby, prośby, straszenie, a nawet... błaganie. „Błagam cię" – można było przeczytać w tytule e-maila pisanego przez senatora Harry'ego Reida, który alarmował, że komitet wyborczy walczący o utrzymanie większości senackiej w rękach demokratów musi zebrać ponad milion dolarów w dobę. „Jeśli nie zbierzemy tej kwoty, będziemy zmuszeni zmniejszyć plany dotarcia w ten weekend do 575 tys. wyborców. Dlatego błagam, pomóż proszę zmniejszyć tę budżetową dziurę n a t y c h m i a s t !" – apelował nadawca e-maila. Albo: „Jeden wyborca skłoniony do głosowania – podaruj 24 dolary. Chcesz dziesięciu? 240 dolarów".
Ale był też taki kwiatek: „Nie każdy może poświęcić swój czas, nie każdy może wypisać czek na dużą sumę, ale można pomóc, choćby fundując pizzę dla wolontariuszy". Ostatecznie jest z czego wybierać. Oficjalny dopuszczalny prawem limit dotacji na cele polityczne na obywatela to 2,6 tysiąca dolarów na kandydata w kampanii, ale aż do 32,4 tysiąca rocznie na partyjny komitet wyborczy.
Krótko, zwięźle, szybko
Obserwując kampanie polityczne w USA od 20 lat, zauważam, jak coraz bardziej skondensowane i zdyscyplinowane stają się przekazy wyborcze. Jeszcze w latach 90. telewizje pozwalały kandydatom na trwające nawet kilkanaście sekund wypowiedzi. Teraz są to pojedyncze zdania, kilkusekundowe dźwięki. Jak napisał jeden z publicystów Bloomberga, „poglądy kandydata muszą być przecięte i skondensowane w nowoczesny odpowiednik kilkusekundowej wypowiedzi – komunikaty na Twitterze i pliki zdjęciowe".
Zgodnie z wypowiedzią guru elektronicznej konsultacji politycznej Vincenta Harrisa – 26-latka, który, jak piszą media, „wymyślił internet republikanów" – ludzie coraz więcej informacji czerpią z internetu, a używający urządzenia mobilnego właściciel spędza przeciętnie tylko 45 sekund na stronie internetowej – to jest właśnie czas na złapanie zainteresowania. „To zmienia politykę. Wszystko musi być treściwe, wszystko musi być krótkie, wszystko powinno być zwięzłe" – twierdzi Harris.
A do tego trzeba się nieziemsko pilnować. Nowością kampanii 2014 roku są tzw. opposition trackers. To przeszkoleni działacze partyjni z kamerami lub innymi urządzeniami nagrywającymi. Bez ustanku nagrywają wszystkie publiczne (a i prywatne, jak się da) wydarzenia z udziałem... rywali. Wszystko po to, aby zarejestrować gafę czy kontrowersyjną wypowiedź i wykorzystać we własnej kampanii. Nowoczesna technologia – smartfony z długowiecznymi bateriami i kamerkami o wysokiej rozdzielczości, a także coraz tańsze klasyczne kamery – powoduje, że to bardzo tania i efektywna metoda produkowania kampanijnych obrazów i ujęć.
Technologia dominuje także wśród analityków sondaży. Specjalnie modelowane algorytmy, posługując się sondażami (ale z własną korektą), przewidują wyniki, redukując nawet efekt jakiejś niespodzianki. Najbardziej znany, prowadzony przez prekursora tego typu badań (przewidział wyniki wyborów prezydenckich w 2008 i 2012 roku) Nate'a Silvera z portalu FiveThirtyEight.com, po przeliczeniu prawie... 1,7 tysiąca sondaży dawał w niedzielną noc 73 proc. prawdopodobieństwa, że republikanie przejmą kontrolę nad Senatem. Inne – od 62 do 93 proc.
Wydawać by się mogło, że te ogromne, idące w setki milionów dolarów, nakłady na kampanię powinny ożywiać ducha amerykańskiej demokracji. Tymczasem okazuje się, że Amerykanie pod względem politycznym znajdują się w głębokiej depresji. Zwycięstwo republikanów nie było „nowym porankiem Ameryki" – jak głosiła superreklamówka z czasów Ronalda Reagana, ale raczej głosowaniem za mniejszym złem.
A jednak dalej ziewają
Większość Amerykanów od dziesięciu lat – a więc od rozpoczęcia wojny w Iraku – uważa, że sprawy idą w złym kierunku. Po obietnicy „wiary i nadziei" Obamy nie został ślad, a po sześciu latach jego rządów przeciętne zarobki się obniżyły. Panuje przekonanie, że dzięki nieustannemu drukowaniu dolarów przez Rezerwę Federalną i niskim stopom procentowym bogacą się najbogatsi, podczas gdy klasa średnia podlega dalszemu ubożeniu i fiskalnemu „wyciskaniu". Wielu mieszkańców USA reaguje wyborczą apatią.
Bardzo ciekawe badania przeprowadzono na grupie tzw. matek z Walmartu. To kobiety, które opiekują się dziećmi, są albo mężatkami, albo żyją same i – co ważne – kupują w sklepach Walmartu, który można uznać za odpowiednik polskich sklepów dyskontowych.
I okazało się, że choć wszystkie mieszkały w Karolinie Północnej ?– epicentrum kampanii i dywanowych nalotów reklam wyborczych – panie tak naprawdę nie miały wiele do powiedzenia o kandydatach. Już dawno porzuciły nadzieję jaką wiązały z Barackiem Obamą, ale to wcale nie oznacza, że pokochały republikanów. Nie kupiły kosztownych kampanii (głównie negatywnych), twierdząc, że nie wierzą politykom mówiącym, iż znają receptę na poprawę poziomu ich życia. Co najbardziej szokujące, część kobiet deklarowała, że podejmie decyzję, na kogo głosować, przeglądając Google w przedwyborczy wieczór.
Zdaniem Rona Fourniera, dziennikarza i jednego z najbardziej przenikliwych obserwatorów amerykańskiego życia politycznego, na horyzoncie już widać „erę wielkiego politycznego zakłócenia". Jego zdaniem oddolna rewolucja, podobna do tej, która przeorała świat mediów, przemysł muzyczny i filmowy, a także sposób sprzedawania towarów (dzięki internetowi), dotrze także do politycznego Waszyngtonu i obali status quo symbolizowane przez polaryzację sceny politycznej pomiędzy znajdujących się w śmiertelnym uścisku republikanów i demokratów (pod wodzą Obamy). „Niezależny kandydat na prezydenta, może trzecia partia, inne wielkie zmiany" – wymieniał Fournier w artykule w „National Journal".
Przed głosowaniem zapytałem, czy jego zdaniem będzie w tych wyborach „republikańska fala". – Jeśli na coś stawiam, to na to, że obie partie przegrają – przewidywał. Stało się inaczej. Dlaczego? Bo, aby zaistnieć na poważnie w amerykańskich wyborach, potrzeba wielkich pieniędzy, a przede wszystkim potężnej machiny organizacyjnej działającej rok, półtora przed aktem głosowania. Nawet jeśli w skali kraju bierze w nich udział apatyczne 37–38 proc. uprawnionych do głosowania.
Tak więc w tym roku, po wydaniu setek milionów dolarów, zastukaniu do setek tysięcy drzwi i milionach emisji reklamówek, skończyło się jak w wielu podobnych wyborach: większość zagłosowała w myśl zasady: „Nie lubię was specjalnie, ale ci drudzy są jeszcze gorsi".