Wybory do Kongresu USA

Demokraci szukali zwolenników wśród wyborców zainteresowanych rozrywką i pornografią, republikanie zarzucali sieci na fanów sportu i historii. W tym roku skuteczniejsi byli ci drudzy.

Aktualizacja: 09.11.2014 17:34 Publikacja: 09.11.2014 01:09

Barwy kampanii w Kentucky: kandydatka demokratów Alison Lundergan Grimes rozumie, że selfie z Billem

Barwy kampanii w Kentucky: kandydatka demokratów Alison Lundergan Grimes rozumie, że selfie z Billem Clintonem to potężna broń.

Foto: AFP

Wybory do Kongresu USA, zgodnie z tradycją i XIX-wiecznym prawem, odbywają się we „wtorek po pierwszym poniedziałku listopada". Ta formuła oznacza, że miliony Amerykanów udają się do urn w dzień powszedni, chyba że tak jak w stanach Oregon i Kolorado nie muszą nigdzie iść, gdyż wybory odbywają się tam tylko korespondencyjnie.

4 listopada w tym roku był dniem wielu wyborów. Najważniejsze to te do Kongresu: wybór całej 435-osobowej Izby Reprezentantów oraz jednej trzeciej 100-osobowego składu Senatu. Poza tym wybory gubernatorów, stanowych legislatur i cała masa wyborów i referendów lokalnych. Ale z tych wszystkich najważniejsze są te do Senatu, gdyż od nich zależy, kto obejmie rządy w izbie wyższej. Zwyciężyli Republikanie i dziś już wiemy, że możliwości działania Baracka Obamy przez ostatnie dwa lata prezydentury, będą bardziej ograniczone. W ramach konstytucyjnego systemu „hamulców i równowagi" senatorowie mogą bowiem blokować wiele działań szefa władzy wykonawczej.

Elektronicznie śledzeni

Z polskiego punktu widzenia zmiana nie jest wielka, bo w Białym Domu dalej będzie Obama, który odpowiada za sprawy międzynarodowe Ameryki. No, może z wyjątkiem zmiany obsady we władzach Senatu, gdzie – po sukcesie republikanów – rządzić będą senatorowie z reguły bardziej życzliwi silnej pozycji militarnej Ameryki w świecie czy wręcz propolscy, jak sen. John McCain.

Wybory były sądem nad rządami Baracka Obamy. A właściwie nad błędami i niekompetencją, którą administracja prezydenta wykazuje się w czasie drugiej kadencji. Zwłaszcza że te tzw. wybory w połowie kadencji prezydenta charakteryzują się mniejszą frekwencją niż odbywające się co cztery lata wybory prezydenta. Różnica jest znaczna. Na prezydenta głosowało w ostatnich kilku wyborach 51–56 proc. uprawnionych obywateli USA, podczas gdy w innych głosowaniach bierze udział 36–38 proc. To jakieś 40–50 milionów oddanych głosów mniej, przed głosowaniem trwała więc zażarta wojna o każdego wyborcę. Dosłownie.

Jak to wyglądało w praktyce? W dzisiejszych realiach sztaby wyborcze dzięki zakupom baz danych oraz legalnym programom monitorującym działania w sieci internetowej wiedzą dokładnie, co poszczególni wyborcy czytają, oglądają, gdzie pracują oraz w jaki sposób dojeżdżają do pracy. Wszystkie te informacje są porównywane z dostępnymi publicznie bazami danych zarejestrowanych wyborców (aby głosować, trzeba się w USA wcześniej zarejestrować).

Dzięki temu demokraci – wcześniej, a teraz i republikanie używają techniki wyłapywania potencjalnych głosujących. To rodzaj systemu „cyfrowo śledź i podążaj za", bo na zidentyfikowanych w ten sposób obywateli czekają sprofilowane reklamy wyborcze. Zrobione pod konkretnych kandydatów (albo zwalczające ich rywali) w danym okręgu wyborczym oraz umieszczone w miejscu, gdzie istnieje największe prawdopodobieństwo, że natkną się na nie wyborcy.

Jak to działa? Otwierasz rano komputer, żeby znaleźć coś w wyszukiwarce – reklama. Chcesz zobaczyć filmik na portalu YouTube? Proszę bardzo, ale najpierw wyborczy spot. Nawet jeśli na komputerze sprawdzasz tylko pogodę – znów wita cię znajoma twarz. Wystarczy, że uruchomisz smartfona, a tam na ekranie zgadnij kto? Kandydat w twoim okręgu wyborczym...

Precyzyjna informacja jest krojona pod konkretnego człowieka, który używa danego urządzenia elektronicznego. Choć ze względów prawnych sztabowcom nie jest znana dokładna tożsamość wyborcy, z informacji ?– poza nazwiskiem i imieniem – można wygrzebać masę danych: przybliżony wiek, przedział zarobków, status rodzinny, zainteresowania. Porównuje się to z bazą danych dotyczącą uczęszczania na wybory, partyjnego czy politycznego zaangażowania.

Wyborcy już przekonani, o których bazy danych mówią, że głosują często albo zawsze, dostają przed dniem wyborczym informację wzmacniającą. Ale główny wysiłek idzie na tych, którzy głosują sporadycznie, albo niezdecydowanych.

Szuka i łowi się ich wszędzie. Już nie tylko tych, którzy odwiedzają strony z wiadomościami albo informacjami politycznymi – coraz częściej spotami wyborczymi zapełnione są strony sportowe i... plotkarskie. Przy czym reklama jest coraz bardziej inwazyjna, wystarczy jedno kliknięcie, aby się znaleźć na celowniku.

Nawet po usunięciu tzw. ciasteczek można dzięki specyficznym programom docierać do poszczególnych urządzeń elektronicznych połączonych z internetem w domu. Demokraci, choć nigdy tego nie potwierdzili, przed ostatnimi wyborami prezydenckimi szukali potencjalnych wyborców także wśród tych, którzy odwiedzali strony pornograficzne w internecie...

Aborcja i dostęp do broni

Rosnące możliwości technologiczne pozwalają na bardzo subtelne działania. Otworzysz jedną reklamę, otrzymasz następną. Jeśli widać choć ślad zainteresowania, informacja idzie do bazy danych partyjnej komórki w stanie czy okręgu. Stamtąd pobierają ją za pomocą aplikacji mobilnej aktywiści w terenie. I to oni, pukając do konkretnych drzwi i pytając o konkretnych ludzi (jeśli w domu jest mąż głosujący zawsze i żona sporadycznie, cała akcja będzie skierowana na nią), mają za zadanie przekonać do głosowania. Przy czym wcale nie w dniu wyborów, gdyż coraz większe możliwości wczesnego głosowania w lokalach wyborczych albo przez pocztę czynią kampanię permanentną.

W stanach Oregon, Waszyngton i – od tych wyborów – Kolorado nie ma w ogóle urn wyborczych, wszystko odbywa się drogą pocztową lub elektronicznie, co w ogóle zmienia sposób prowadzenia kampanii. Dzień wyborczy jest tylko symboliczny, bo oznacza datę, przed którą głosy muszą być odesłane do komisji wyborczej. Papierowe karty do głosowania są wysyłane kilka tygodni wcześniej i to wtedy należy pełną parą przekonywać do kandydatów.

Kiedyś eskalacja działań następowała wraz ze zbliżaniem się wyborów, teraz kampanie trwają miesiącami ?– pierwsze biura z płatnymi wolontariuszami otwiera się... rok przed dniem wyborów.

Technologiczny wyścig zbrojeń trwa. Kampania 2012 roku przyniosła Obamie zdecydowane zwycięstwo m.in. dzięki stworzeniu bezprecedensowego scentralizowanego systemu identyfikacji wyborców na podstawie informacji z setek baz danych. Demokraci nie tylko przekonali do głosowania, ale odnaleźli i niemal doprowadzili do urn wyborczych ludzi, którzy nie za bardzo mieli na to ochotę.

W efekcie, ku wielkiemu zaskoczeniu republikanów, na obecnego lokatora Białego Domu głosowało aż ?5 milionów ludzi więcej, wielu z nich wrzucając kartę do głosowania pierwszy raz w życiu. Po tej klęsce komitet wyborczy Partii Republikańskiej przeprowadził ostry przegląd procedur i technologii. Efekty widać w czasie tych wyborów: republikanie znacznie poprawili swój system identyfikacji potencjalnych wyborców, co powinno im przynieść znaczne zyski w Senacie.

Identyfikacja potencjalnych wyborców to dopiero początek. Teraz czas na perswazję. Kilkanaście lat temu sztaby wyborcze wiedziały z grubsza, kto wyszedł z domu, aby głosować. Teraz – w epoce głosów oddawanych wcześniej, korespondencyjnych i elektronicznych – w czasie rzeczywistym śledzą liczbę głosów oddanych na poszczególnych kandydatów. I reagują.

Jeśli ktoś ujawni swój adres poczty elektronicznej (albo sztab zakupi go poprzez bazę danych), na e-mailu pojawiają się zachęty do głosowania. Z reguły rozpoczynają się od imienia odbiorcy, a treść odpowiada jego zainteresowaniom. Sztaby doszły do takiej wprawy, że w jednym czasie wypuszczają kilkanaście wersji elektronicznej zachęty skrojonej pod odpowiednie grupy społeczne i demograficzne.

Przed tymi wyborami demokraci próbowali nabić sobie wynik, rozsyłając informacje o rzekomej „wojnie z kobietami", jaką mieli prowadzić republikanie – sugerowano, że będą próbowali ograniczyć (albo w wersji ostrzejszej: zakazać) nie tylko aborcję, ale i dostęp do środków antykoncepcyjnych. Cel: złowienie samotnych białych kobiet z miast, młodych dziewczyn albo singielek z mniejszości etnicznych, grup, bez których głosów kandydaci Partii Demokratycznej są bez szans.

Republikanie z kolei starali się skłonić do pójścia do urn miliony posiadaczy broni palnej – grupę tradycyjnie obawiającą się lewicowych pomysłów ograniczenia dostępu do niej.

Ale czasami nie ma takich subtelności. Partia Demokratyczna w stanie Nowy Jork rozesłała listy o następującej treści: „To, na kogo głosujesz, jest tajemnicą. Ale to, czy głosowałeś czy nie, znajduje się w domenie publicznej". I dalej: „Sprawdzimy bazę danych, aby się dowiedzieć, czy dołączyłeś do swoich sąsiadów i poszedłeś głosować. A jeśli nie poszedłeś głosować, będziemy zainteresowani, aby posłuchać dlaczego".

Choć sprawa trafiła do mediów zawiadomionych przez oburzonych wyborców, to jest to działanie jak najbardziej racjonalne. Badania wykazały, że pewien odsetek wyborców na próbę takiego publicznego wytknięcia reaguje... udaniem się do urn.

Dziesięć tysięcy drzwi

Cały czas trwa też konwencjonalna wojna informacyjna w tradycyjnym kanale agitacji, jakim jest telewizja. Według obliczeń firmy Kantar Media do wtorku będzie łącznie ponad... milion emisji spotów dotyczących wyborów do Senatu, głównie w dziesięciu stanach, które mogą decydować o wyniku. Na czele listy jest Karolina Północna, gdzie tydzień przed wyborami telewizyjne reklamówki pokazano już 101 tysięcy razy.

Na pewno wybory to złoty czas dla telewizji – 2,6 miliona emisji kosztowało sztaby ponad... miliard dolarów. Coraz większe nasycenie reklamami tradycyjnych kanałów naziemnych czy satelitarnych powoduje, że częściej sięga się po sprofilowane kanały kablowe.

Okazuje się, że republikanie najczęściej polowali na wyborców w Golf Channel (93 proc. reklam wykupili kandydaci tej partii), History Channel, Discovery oraz ESPN 2 – a więc ich wyborcy najpewniej interesują się sportem, historią i nauką. Demokraci łowili głównie wśród spragnionych rozrywki: E! (93 proc.), Comedy Channel i ABC Family. Pośrodku – kanał pogodowy The Weather Channel oraz HGTV, kanał zajmujący się domem i dekorowaniem wnętrz. Tak więc w kablówkach podział jasny: republikanie łowili mężczyzn, a demokraci młodych ludzi i kobiety.

Co ciekawe, technologia zmienia też tradycyjne metody agitacji, czyli chodzenie od domu do domu i przekonywanie twarzą w twarz. Zwłaszcza ostatnie dni to łomotanie do drzwi i często desperackie próby nakłonienia do głosowania. To praca głównie dla wolontariuszy, którzy w wybranych stanach spędzają całe miesiące.

Gwiazdą internetu jest 21-letni Rhett Johnson, młody republikanin z Karoliny Północnej, który zdążył zapukać do... 10 tysięcy drzwi. Gdy ktoś otworzy – a są dni, gdy otwiera i jest skorych do rozmowy niecałe ?10 proc. odwiedzanych wyborców ?– zadaje pytania, starając się agitować za kandydatem.

Podobną pracę wykonują dziesiątki tysięcy ludzi, przy czym im bliżej dnia wyborów, tym intensywniej i natarczywiej. Wszyscy wyposażeni w smartfony z odpowiednimi aplikacjami. Chodzi o czas: nie można go marnować ani na już przekonanych, ani na tych, których prawdopodobieństwo przekonania jest bliskie zera. Dlatego po zamknięciu drzwi informacje z każdego adresu przesyłane są do centralnej bazy danych.

I na odwrót: wolontariusze pobierają dane w czasie rzeczywistym. Jeśli pojawia się sygnał, że ktoś przesłał już głos pocztą lub głosował wcześniej, znika z bazy danych, oszczędzając tym samym cenny czas wolontariuszy na tych, którzy jeszcze nie głosowali.

Na pizzę dla wolontariuszy

Oczywiście, opisane działania kosztują, i to sporo. Dlatego sztaby cały czas zbierają środki na kampanię, zgodnie ze starą maksymą, że w polityce najmocniej o sile kandydata mówią pieniądze zebrane z wyborczych dotacji. Właściwie większość datków wyborczych jest zbierana w formie elektronicznej.

Jeśli raz podarowałeś pieniądze, jesteś bombardowany e-mailami. Wszystko jest nastawione na jak największe ułatwienia: dane są zapamiętywane jako domyślne, wystarczy jedno kliknięcie. Efekt? Republikanie we wrześniu zebrali 5 mln dolarów, czyli tyle, ile w całej kampanii 2012 roku.

W ramach eksperymentu wpłaciłem kilka dolarów na jednego z kandydatów. Od razu zalała mnie masa elektronicznych próśb – czasami po kilka dziennie – o dotacje od innych kandydatów i organizacji wspierających. Im bliżej końca kwartału (czas sprawozdawczości) czy samych wyborów, tym e-maile coraz bardziej natrętne, wręcz nieznoszące sprzeciwu. Zaczyna się od sugestii, że „możesz wygrzebać trzy dolary" albo „pięć".

Jest oczywiście straszenie: „To naprawdę nie wygląda dobrze! Oni doganiają nas we wcześniejszym głosowaniu. Nie możemy pozwolić, żeby zwycięstwo wyśliznęło nam się z rąk" – przeczytałem w jednym z ?e-maili republikanów. Sondaże wskazywały oczywiście co innego, ale emocje miały mnie skłonić do tego, bym wpłacił pieniądze.

Groźby, prośby, straszenie, a nawet... błaganie. „Błagam cię" – można było przeczytać w tytule e-maila pisanego przez senatora Harry'ego Reida, który alarmował, że komitet wyborczy walczący o utrzymanie większości senackiej w rękach demokratów musi zebrać ponad milion dolarów w dobę. „Jeśli nie zbierzemy tej kwoty, będziemy zmuszeni zmniejszyć plany dotarcia w ten weekend do 575 tys. wyborców. Dlatego błagam, pomóż proszę zmniejszyć tę budżetową dziurę n a t y c h m i a s t !" – apelował nadawca e-maila. Albo: „Jeden wyborca skłoniony do głosowania – podaruj 24 dolary. Chcesz dziesięciu? 240 dolarów".

Ale był też taki kwiatek: „Nie każdy może poświęcić swój czas, nie każdy może wypisać czek na dużą sumę, ale można pomóc, choćby fundując pizzę dla wolontariuszy". Ostatecznie jest z czego wybierać. Oficjalny dopuszczalny prawem limit dotacji na cele polityczne na obywatela to 2,6 tysiąca dolarów na kandydata w kampanii, ale aż do 32,4 tysiąca rocznie na partyjny komitet wyborczy.

Krótko, zwięźle, szybko

Obserwując kampanie polityczne w USA od 20 lat, zauważam, jak coraz bardziej skondensowane i zdyscyplinowane stają się przekazy wyborcze. Jeszcze w latach 90. telewizje pozwalały kandydatom na trwające nawet kilkanaście sekund wypowiedzi. Teraz są to pojedyncze zdania, kilkusekundowe dźwięki. Jak napisał jeden z publicystów Bloomberga, „poglądy kandydata muszą być przecięte i skondensowane w nowoczesny odpowiednik kilkusekundowej wypowiedzi – komunikaty na Twitterze i pliki zdjęciowe".

Zgodnie z wypowiedzią guru elektronicznej konsultacji politycznej Vincenta Harrisa – 26-latka, który, jak piszą media, „wymyślił internet republikanów" – ludzie coraz więcej informacji czerpią z internetu, a używający urządzenia mobilnego właściciel spędza przeciętnie tylko 45 sekund na stronie internetowej – to jest właśnie czas na złapanie zainteresowania. „To zmienia politykę. Wszystko musi być treściwe, wszystko musi być krótkie, wszystko powinno być zwięzłe" – twierdzi Harris.

A do tego trzeba się nieziemsko pilnować. Nowością kampanii 2014 roku są tzw. opposition trackers. To przeszkoleni działacze partyjni z kamerami lub innymi urządzeniami nagrywającymi. Bez ustanku nagrywają wszystkie publiczne (a i prywatne, jak się da) wydarzenia z udziałem... rywali. Wszystko po to, aby zarejestrować gafę czy kontrowersyjną wypowiedź i wykorzystać we własnej kampanii. Nowoczesna technologia – smartfony z długowiecznymi bateriami i kamerkami o wysokiej rozdzielczości, a także coraz tańsze klasyczne kamery – powoduje, że to bardzo tania i efektywna metoda produkowania kampanijnych obrazów i ujęć.

Technologia dominuje także wśród analityków sondaży. Specjalnie modelowane algorytmy, posługując się sondażami (ale z własną korektą), przewidują wyniki, redukując nawet efekt jakiejś niespodzianki. Najbardziej znany, prowadzony przez prekursora tego typu badań (przewidział wyniki wyborów prezydenckich w 2008 i 2012 roku) Nate'a Silvera z portalu FiveThirtyEight.com, po przeliczeniu prawie... 1,7 tysiąca sondaży dawał w niedzielną noc 73 proc. prawdopodobieństwa, że republikanie przejmą kontrolę nad Senatem. Inne – od 62 do 93 proc.

Wydawać by się mogło, że te ogromne, idące w setki milionów dolarów, nakłady na kampanię powinny ożywiać ducha amerykańskiej demokracji. Tymczasem okazuje się, że Amerykanie pod względem politycznym znajdują się w głębokiej depresji. Zwycięstwo republikanów nie było „nowym porankiem Ameryki" – jak głosiła superreklamówka z czasów Ronalda Reagana, ale raczej głosowaniem za mniejszym złem.

A jednak dalej ziewają

Większość Amerykanów od dziesięciu lat – a więc od rozpoczęcia wojny w Iraku – uważa, że sprawy idą w złym kierunku. Po obietnicy „wiary i nadziei" Obamy nie został ślad, a po sześciu latach jego rządów przeciętne zarobki się obniżyły. Panuje przekonanie, że dzięki nieustannemu drukowaniu dolarów przez Rezerwę Federalną i niskim stopom procentowym bogacą się najbogatsi, podczas gdy klasa średnia podlega dalszemu ubożeniu i fiskalnemu „wyciskaniu". Wielu mieszkańców USA reaguje wyborczą apatią.

Bardzo ciekawe badania przeprowadzono na grupie tzw. matek z Walmartu. To kobiety, które opiekują się dziećmi, są albo mężatkami, albo żyją same i – co ważne – kupują w sklepach Walmartu, który można uznać za odpowiednik polskich sklepów dyskontowych.

I okazało się, że choć wszystkie mieszkały w Karolinie Północnej ?– epicentrum kampanii i dywanowych nalotów reklam wyborczych – panie tak naprawdę nie miały wiele do powiedzenia o kandydatach. Już dawno porzuciły nadzieję jaką wiązały z Barackiem Obamą, ale to wcale nie oznacza, że pokochały republikanów. Nie kupiły kosztownych kampanii (głównie negatywnych), twierdząc, że nie wierzą politykom mówiącym, iż znają receptę na poprawę poziomu ich życia. Co najbardziej szokujące, część kobiet deklarowała, że podejmie decyzję, na kogo głosować, przeglądając Google w przedwyborczy wieczór.

Zdaniem Rona Fourniera, dziennikarza i jednego z najbardziej przenikliwych obserwatorów amerykańskiego życia politycznego, na horyzoncie już widać „erę wielkiego politycznego zakłócenia". Jego zdaniem oddolna rewolucja, podobna do tej, która przeorała świat mediów, przemysł muzyczny i filmowy, a także sposób sprzedawania towarów (dzięki internetowi), dotrze także do politycznego Waszyngtonu i obali status quo symbolizowane przez polaryzację sceny politycznej pomiędzy znajdujących się w śmiertelnym uścisku republikanów i demokratów (pod wodzą Obamy). „Niezależny kandydat na prezydenta, może trzecia partia, inne wielkie zmiany" – wymieniał Fournier w artykule w „National Journal".

Przed głosowaniem zapytałem, czy jego zdaniem będzie w tych wyborach „republikańska fala". – Jeśli na coś stawiam, to na to, że obie partie przegrają – przewidywał. Stało się inaczej. Dlaczego? Bo, aby zaistnieć na poważnie w amerykańskich wyborach, potrzeba wielkich pieniędzy, a przede wszystkim potężnej machiny organizacyjnej działającej rok, półtora przed aktem głosowania. Nawet jeśli w skali kraju bierze w nich udział apatyczne 37–38 proc. uprawnionych do głosowania.

Tak więc w tym roku, po wydaniu setek milionów dolarów, zastukaniu do setek tysięcy drzwi i milionach emisji reklamówek, skończyło się jak w wielu podobnych wyborach: większość zagłosowała w myśl zasady: „Nie lubię was specjalnie, ale ci drudzy są jeszcze gorsi".

Wybory do Kongresu USA, zgodnie z tradycją i XIX-wiecznym prawem, odbywają się we „wtorek po pierwszym poniedziałku listopada". Ta formuła oznacza, że miliony Amerykanów udają się do urn w dzień powszedni, chyba że tak jak w stanach Oregon i Kolorado nie muszą nigdzie iść, gdyż wybory odbywają się tam tylko korespondencyjnie.

4 listopada w tym roku był dniem wielu wyborów. Najważniejsze to te do Kongresu: wybór całej 435-osobowej Izby Reprezentantów oraz jednej trzeciej 100-osobowego składu Senatu. Poza tym wybory gubernatorów, stanowych legislatur i cała masa wyborów i referendów lokalnych. Ale z tych wszystkich najważniejsze są te do Senatu, gdyż od nich zależy, kto obejmie rządy w izbie wyższej. Zwyciężyli Republikanie i dziś już wiemy, że możliwości działania Baracka Obamy przez ostatnie dwa lata prezydentury, będą bardziej ograniczone. W ramach konstytucyjnego systemu „hamulców i równowagi" senatorowie mogą bowiem blokować wiele działań szefa władzy wykonawczej.

Pozostało 95% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy