Kiedy myślimy „obozy koncentracyjne," przed oczami od razu stają fotografie-ikony: brama Auschwitz ze słynnym: „Arbeit macht frei", druty kolczaste, a za nimi ludzkie szkielety, krematoria, rampa kolejowa, może niektórzy widzą nawet twarz komendanta obozu Rudolfa Hoessa.

A gdy słyszymy słowo „Gułag"? Widzimy bramę z napisem: „Czerez trud domoj" (przez pracę do domu)? Baraki w tajdze? Wychudzonych zeków? Budowę Martwej Drogi? Twarz Matwieja Bermana? Szczerze wątpię. Pewnie tylko historycy i sowietolodzy odpowiedzieliby, że od 9 czerwca 1932 do 16 sierpnia 1937 roku był on naczelnikiem całego systemu sowieckich gułagów – sieci obozów koncentracyjnych rozrzuconych po najdalej na północ wysuniętej części Europy i Azji. Niektórych może nawet zdziwiłaby nazwa „obóz koncentracyjny". Bo czy nie jest ona zarezerwowana dla obozów niemieckich albo – jak się dziś mówi – „nazistowskich"? Niektórzy zaliczą do nich może jeszcze Berezę Kartuską jako dowód na faszystowski charakter władzy w II RP. Ale gułagi?

Tymczasem określenia „obóz koncentracyjny" pierwszy użył Lew Trocki w 1918 roku. Całkiem słusznie zresztą. Przy wszystkich istotnych różnicach podobieństw między obydwoma reżymami – komunistycznym i nazistowskim – jest bowiem co niemiara. Szczególnie dobrze widać je na zdjęciach zebranych przez fotografa i dziennikarza Tomasza Kiznego w albumie „Gułag".

Na początku autor zastrzega: „Fotografii, które mogłyby wprost powiedzieć o dramacie, jaki rozgrywał się w obozach Gułagu (...) nie ma". A nie ma dlatego, że w większości powstawały one na użytek propagandowy. Trudno więc szukać na nich trupów skazańców zastrzelonych przy próbie ucieczki albo tych, którzy umarli z głodu i wycieńczenia w kopalniach uranu – tamtejszych obozach śmierci; rozebranych więźniów wystawionych w lecie na komary, a zimą „na kamień" (nieszczęśnicy stali w bieliźnie w pozycji na baczność przez trzy–cztery godziny) albo zgwałconych kobiet.

Ale nawet propagandowe kadry coś nam mówią. Najwięcej bodaj te, które miały zareklamować łagry i dowieść, jak w radosnej atmosferze socjalistycznej pracy (nieważne, że bezsensownej) dawni przestępcy przywracani są na łono ojczyzny proletariatu. Najbardziej frapujące są ujęcia strażników i ich rodzin. Jednym z moich ulubionych jest zdjęcie Galiny Ejchmans, żony naczelnika obozu na wyspie Wajgacz. Młoda kobieta, właściwie jeszcze dziewczyna, w bluzce z połyskliwej tkaniny (jedwab?) siedzi na kanapie. Na kolanach trzyma kołnierz z lisa polarnego (myśliwska zdobycz męża?). Patrzy w obiektyw. Uśmiecha się nieśmiało. Zwykła mieszczańska fotografia typowa dla estetyki lat 30. Ale kartkujemy album – okutani szmatami ludzie harują w kopalni rudy cynku i ołowiu na Przylądku Razdielnyj. Panem ich życia i śmierci jest małżonek delikatnej Galiny. Banalność zła?

Nazistowski terror dawno już został przez współczesną kulturę obrazkową przyswojony. Inaczej jest ze zbrodniami sowieckimi. Norman Davies we wstępie do albumu winą obarcza wpływową grupę zachodnich sowietologów, którzy „powodowani motywami politycznymi, konsekwentnie zaprzeczali zarówno skali, jak i krwawej naturze sowieckich represji (...) Znacząca część tej opinii sprzeciwia się nawet wszelkim porównaniom pomiędzy Gułagiem a Holocaustem" – dodaje brytyjski historyk. System nie został osądzony w samej Rosji. I w najbliższej przyszłości raczej nie zostanie.

Żeby więc oddać sprawiedliwość więźniom, warto pamiętać chociaż tyle: od początku lat 20. do połowy 50. XX wieku przez Gułag przeszło 20 milionów ludzi. Zginęły 2–3 miliony z nich. W latach 1939–1941 i 1944–1948 znaczny odsetek więźniów stanowili Polacy. Na podpisach pod zdjęciami powtarzają się słowa: Wilno, Lwów, AK.