Mniej więcej w połowie ubiegłego wieku w Stanach Zjednoczonych zarówno w powszechnym odczuciu, jak i w poważnych dziełach naukowych utrwaliło się przekonanie, że dobre wykształcenie, porządna praca i moralne życie tworzą w sumie najlepszą podstawę do awansu społecznego. To przeświadczenie, często określane jako ideologia American Dream, miało solidną podstawę empiryczną. Przeprowadzone na początku lat 50. badania wykazywały znaczące zmniejszanie się różnic społecznych, głównie w sferze dochodów, związane z gwałtownym rozrostem klasy średniej i kurczeniem się niższej klasy robotniczej.
Ściśle związane z tym było, niespotykane uprzednio, zwiększenie się mobilności społecznej obserwowane w niemal wszystkich krajach zachodnich. W praktyce przekładało się to na przeświadczenie, że – przy braku zachowań dewiacyjnych – kolejne pokolenia dzieci będą żyły lepiej od swych rodziców.
Te przekonanie szybko rozprzestrzeniło się też poza Stanami Zjednoczonymi, szczególnie gdy wzór pracowitego awansu społecznego rozszerzono z jednostek na całe społeczności, a nawet narody. Nawet obywatele biednych państw mieli się nie martwić (nie mówiąc już o buntach), bo ogólny wzrost dobrobytu przyspieszony procesami globalizacyjnymi miał ich niejako samoczynnie wynieść na wyższy stopień rozwoju ekonomicznego i społecznego. Wystarczyć miały likwidacja wszelkich przeszkód w działaniu mechanizmów rynkowych i ciężka praca. Przykładów nie trzeba daleko szukać: taka ideologia towarzyszyła przecież reformom czasu Balcerowicza.