Byłaby to mroczna baśń o starym ojcu Stasiuku i jego stu synach i córkach, którzy ruszyli w trzy strony świata, ale nie nowogrodzkie ruble przywieźli i nie Laszki synowe, tylko potłuczone zwierciadła i zwiędłe sakwy: gdy je rozwiązać, słychać drwiący śmiech. I nawet podtytuł tego wydania magazynu jest należycie baśniowy, po trosze oswojony, po trosze egzotyczny. „Kelet", czyli „wschód"– po węgiersku. A kto nie zaczynał wędrówek środkowoeuropejskich od dworca Budapest Keleti?
Z tymi wędrówkami stało się trochę jak w baśni: pokolenie dorosłe po roku 2000 przeczytało „Opowieści galicyjskie", a potem „Jadąc do Badabag" i zachciało mu się, jak każdemu prawie, kto miał w ręku te książki zbójeckie, ruszyć przed siebie. „Hit the road, Jack!". Ale już nie trawiaste koleiny jak z Syrokomli albo Stachury im się marzyły, nie skrojona pod nostalgików transamerykańska Route 66 czy jakieś herbertowskie ścieżki przez galerie i Toskanie.
Nowi podróżnicy usłyszeli zew straszliwych, rozpływających się w lecie i kruszejących na wiosnę krzywych szos, uklepywanych przez skacowaną brygadę budowlańców z szutru i lepiku, tych szos, które łączą Koszalin, Oradeę, Valjevo, Tartu, Grodno i Cheb. Ruszyli rozpoznać się w przaśnej, niedorobionej i zachlapanej Europie Wschodniej, która, owszem, bezustannie udaje (że jest Środkowa), ale zarazem jest autentyczna jak żadne inne miejsce na świecie, bo komu chciałoby się podrabiać te wszystkie pomazane sprejem przystanki z wdeptanymi w ziemię tuzinami kapsli, te tuningowane beemki, z których sypie się rdza, i stare kobiety w chustkach pachnące nieświeżym mlekiem?