Onegai shimasu (uprzejmie błagamy)! – trzy słodko uśmiechnięte licealistki w kraciastych spódnicach sięgających lekko za kolana podsuwają, mi do podpisania petycję do ONZ wzywającą do wprowadzenia całkowitego moratorium na broń nuklearną. Jestem w Hiroszimie tuż obok Kopuły Bomby Atomowej (A-Dome), dawnego pawilonu wystawowego, który po 6 sierpnia 1945 r. był jedyną niezniszczoną całkowicie budowlą znajdującą się blisko epicentrum wybuchu bomby atomowej.
Te ruiny są jakby przebłyskiem z innej czasoprzestrzeni. Wokół nich i pobliskiego parku Pokoju tętni wszak życiem piękne, nowoczesne i przyjazne miasto. Metropolia poprzecinana rzekami, pełna zieleni i europejsko wyglądających gmachów. Wybebeszony przez nuklearną eksplozję żelbetowy budynek położony przy rzecznym bulwarze w dziwny sposób komponuje się jednak z tą okolicą, z grupkami dziewcząt nagabujących przechodniów prośbami o podpisanie petycji i z całą japońską polityką historyczną.
Pancernik Yamato
Muzeum ataku nuklearnego na Hiroszimę może wstrząsnąć bardziej niż dawny niemiecki obóz koncentracyjny. Spalone mundurki szkolne nałożone na dziecięce manekiny, stopione sprzęty domowe, dachówki i paznokcie, cień człowieka, który wyparował na schodach banku, dziecięcy rysunek pokazujący dziewczynkę poranioną dziesiątkami odłamków szkła... Groza przełomowego momentu w dziejach ludzkości. Patrząc na te wstrząsające pamiątki, dziękowałem w duchu pułkownikowi Kuklińskiemu za to, że oszczędził Polsce koszmaru wojny nuklearnej, do której palili się Sowieci oraz ich polskojęzyczne pieski. Miałem też wrażenie, że Amerykanie nie zdawali sobie sprawy, jak niebezpiecznego dżina wypuścili z butelki.
Po 70 latach atak nuklearny na Hiroszimę jest wciąż tematem sporów. Czy był konieczny? Niemal każdy amerykański żołnierz walczący na Pacyfiku uważał później załogę bombowca Enola Gay za bohaterów, którzy uratowali mu życie. Po doświadczeniach piekielnie zaciętych walk na Iwo Jimie, Pelieu i Okinawie spodziewano się, że inwazja na Kiusiu i Honsiu pochłonie życie setek tysięcy amerykańskich GI oraz milionów Japończyków. Przedłużająca się wojna groziła też śmiercią głodową milionom mieszkańców Azji Południowo-Wschodniej. Sam spotkałem w Japonii swojego rówieśnika, którego dziadek został wyznaczony w sierpniu 1945 r. na kamikaze i ocalał dzięki nagłemu rozejmowi. Gdyby wojna potrwała jeszcze dwa tygodnie, mój rozmówca oraz jego ojciec nigdy by się nie narodzili. Jednocześnie jednak atak na Hiroszimę był zaplanowaną z premedytacją rzezią cywilów, według części historyków całkowicie niepotrzebną, gdyż Japonia i tak szykowała się do kapitulacji, tylko chciała wynegocjować jej znośne warunki.
W muzeum ataku nuklearnego w Hiroszimie śladu po tych sporach nie ma. To zdarzenie, niczym najazd kosmitów z jakiegoś science fiction, jest zawieszone w próżni. Jedyne, co się liczy, to cierpienia ofiar, niezależnie od ich narodowości. W Hiroszimie upamiętniono nie tylko poległych w jeden sierpniowy poranek kilkadziesiąt tysięcy japońskich mieszkańców miasta, ale również 20 tys. koreańskich robotników zatrudnionych w tamtejszych fabrykach i zakładach portowych, a nawet 12 amerykańskich jeńców wojennych, lotników zabitych przez swoich towarzyszy broni z załogi Enoli Gay. W obliczu śmierci wszyscy jesteśmy równi.