Była kiedyś anegdota, której akcja osadzona była w Egipcie. Podczas prac archeologicznych obudził się ze snu wiecznego jeden z faraonów. Na wieść o tym, że odkrycia jego sarkofagu dokonali polscy specjaliści, krzyknął: „Polska! Słyszałem! A czy Mieczysław Fogg jeszcze żyje?!".
Rzecz dotyczyła seniora polskiej wokalistyki, który debiutował przed II wojną światową i pozostawał gwiazdą aż do śmierci w 1990 roku, zmarł w wieku 89 lat. Dla młodych fanów rocka był prawdziwym dinozaurem. Pan Mieczysław śpiewał jednak z dostojeństwem nietypowym dla gwiazd muzyki pop, które nie dość, że często prowadzą niehigieniczny tryb życia, to jeszcze muszą mieć kondycję do dynamicznych występów.
W Polsce najbardziej oryginalni – Czesław Niemen, Tadeusz Nalepa, Grzegorz Ciechowski i Marek Jackowski – nie dożyli jednak siedemdziesiątki. 69-letni Seweryn Krajewski zaszył się podobno w Ameryce. Aktywny pozostaje jego rówieśnik Krzysztof Krawczyk, jednak już nie w bigbitowym repertuarze. Za to niedawno widziałem w jednej z klinik ortopedycznych muzyka słynącego z energetycznych występów, który poruszał się o kulach, narzekając na kolana. Miejmy nadzieję, że dzięki osiągnięciom medycyny szybko wróci do formy.
Nasi idole nie mają kondycji zagranicznych 70-latków, choć z pewnością i oni nie widzieli się w roli gwiazd-seniorów. Przez długie lata mogli śpiewać o sobie słowami piosenki Iana Andersona z Jethro Tull „Za stary na rock and rolla, za młody, by umrzeć". Ale granice rockowej aktywności się przesuwają, co sam muszę zauważyć z pokorą. Pamiętam moją niestosowną uwagę, którą wygłosiłem w wieku ledwie 12 lat, gdy zabito Johna Lennona. Powiedziałem wtedy: „Boże, jaki był stary!". Dziś jestem starszy od niego i zdaję sobie sprawę z tego, ile Lennon mógłby jeszcze skomponować, gdyby nie szaleniec zabójca.
Czytaj także:
Fakt przesuwania się granic rockowej aktywności w zgryźliwy sposób podsumował Kurt Cobain z Nirvany. Rozpoczynając swój, jak się okazało, ostatni koncert w Wielkiej Brytanii – na Reading Festival – pojawił się na scenie na wózku inwalidzkim i w siwej peruce. Dla muzyka, którego dewizą było „lepiej spłonąć, niż wyblaknąć" – obecność wśród żywych była dowodem ideowej zdrady i przejścia na stronę „systemu". Odniósł sukces i zdobył wielkie pieniądze, ale pamiętał, że „tylko artysta głodny jest wiarygodny". Pozostał temu wierny, wstrzykując sobie w żyłę heroinę, a w głowę strzelając z pistoletu. Tak dołączył do ekskluzywnego Klubu 27, czyli Hendrixa, Joplin i Morrisona, którzy rozstali się z życiem w wieku 27 lat.