Podstawą każdej zmiany jest zrozumienie systemu, który ma być udoskonalany, z wszelkimi jego zawiłościami. Inaczej genialny na pierwszy rzut oka plan może się okazać porażką. Wystarczy przypomnieć pomysły z czasów Związku Radzieckiego o zawracaniu rzek. Zamiast kwitnącej krainy powstaje pustynia.
Podobnie jest z dosypywaniem pieniędzy dla szpitali powiatowych. Resort zdrowia postanowił, że trzeba coś zrobić, by pacjentów przekonać do PiS. To dlatego, że sytuacja w wielu z nich jest krytyczna i w każdej chwili mogą zostać zamknięte.
Do ich zapaści finansowej przyczyniły się podwyżki dla pielęgniarek i lekarzy specjalistów (resort dał pieniądze na pensje, ale już nie na dyżury, a te są pochodną wynagrodzenia). Problemy finansowe szpitali są też efektem pominięcia przy podwyżkach niektórych grup pracowników służby zdrowia. Rząd nie zadbał o diagnostów czy fizjoterapeutów i w każdej chwili mogą odejść z pracy. Więc dyrektorzy na różne sposoby dokładają im pieniędzy.
Ta presja finansowa na dłużej jest nie do wytrzymania. I rząd o tym wie. Wie też i o tym, że źle by się stało, gdyby zamknięcie jakiegokolwiek szpitala powiatowego zbiegło się z wyborami. Chorzy mogliby tego partii rządzącej nie wybaczyć i zagłosować na przeciwników.
Co więc zrobić? Trzeba dosypać pieniędzy. Nieważne, że budżet nie jest workiem bez dna i jeśli daje się więcej jednym, innym trzeba zabrać lub dać mniej.