Zespół prawników, asystentek, wynajęcie biura, polisa ubezpieczeniowa. Niezbędny jest też odpowiedni standard obsługi: profesjonalny obieg dokumentów, zarządzanie jakością (mamy certyfikat ISO). To wymaga sporych nakładów – choćby na informatykę.
Zwróciły się szybko?
Pierwszy rok zamknęliśmy minimalnie na plusie, drugi już z bardzo dobrym wynikiem, obecny, trzeci, zakończymy pewnie z porównywalnym.
Czyli z jakim?
W ubiegłym roku mieliśmy obrót na poziomie nieco poniżej 4 mln zł.
Ma pan konkretny plan rozwoju? Czy teraz w ogóle da się cokolwiek planować?
Staramy się planować w perspektywie trzyletniej. Zakładaliśmy, że chcemy dojść w tym czasie do zespołu dziesięciu prawników, i jesteśmy tego bliscy. Zacząłem sam z dwoma młodszymi prawnikami. Po pół roku dołączyli moi obecni wspólnicy i przekształciliśmy się w spółkę komandytową. Teraz powstaje nowy dział sporów w zakresie własności intelektualnej. Dołączył też do nas kolega zajmujący się kwestiami legislacyjnymi i regulacyjnymi.
Zakładam, że musi to być stabilne przedsięwzięcie, oparte na organicznym wzroście. Kancelarii nie da się przecież sprzedać jako start-up funduszowi inwestycyjnemu... Będziemy zadowoleni, jeśli uda nam się osiągnąć tempo wzrostu na poziomie 10-15 proc. rocznie.
Lepiej wychować sobie wspólników czy wziąć gotowych z rynku?
Ja wolę rekrutować młodych prawników i wychować sobie tych, którzy z nami zostaną. Tempo wzrostu będzie pewnie wolniejsze niż w przypadku ściągnięcia z rynku kilku osób z większym doświadczeniem, ale według mnie pewniejsze. Prawnicy są indywidualistami, mają zwykle własny, wypracowany przez lata styl pracy i często trudno jest im się dopasować do nowej struktury. Tego problemu nie ma z ludźmi, którzy uczą się u nas od podstaw.
Czy kryzys to rzeczywiście lepszy czas dla mniejszych kancelarii niż sieciowych gigantów?
Często tak, bo są bardziej elastyczne i łatwiej im utrzymać bezpośrednie kontakty z klientem. Atutem mniejszych firm jest i to, że chętniej wprowadzają sposoby rozliczeń alternatywne wobec stawki godzinowej.
To jaki model wynagrodzenia zwykle pan proponuje?
Te modele są różne – jak sprawy i klienci. Coraz częściej są to konstrukcje hybrydowe – niektóre elementy sprawy są rozliczane według stawki godzinowej, inne – ryczałtem czy miesięczną opłatą.
Co pana najbardziej denerwuje w procesie?
Chyba to, że nie udaje się doprowadzić do koncentracji rozprawy – takiego jej przygotowania, aby procedować sprawnie, bez zbędnych przerw. To oczywiście wymaga odpowiedniej wcześniejszej pracy – podjęcia wielu decyzji (o wezwaniu świadków, wyznaczeniu biegłych) i porządnego zebrania materiału dowodowego. Wtedy, wyznaczając kilka terminów, dałoby się osądzić sprawę w ciągu dwóch tygodni. Na świecie jest to możliwe. U nas, zwykle wobec masy świadków, wyznaczana jest np. raz na trzy miesiące dwugodzinna rozprawa.
Ile najdłużej trwała sprawa, w której był pan pełnomocnikiem?
18 lat. To był proces, który zaczynał jeszcze mój patron w kancelarii Wardyński i Wspólnicy. I wcale nie dotyczył sporu gospodarczego, ale... działu spadku wiejskiego. Pamiętam, że wchodziły tam w grę liczne zasiedzenia. Nie szukajmy jednak daleko – wspomniana już sprawa opłat interchange, choć jest bardzo istotna dla rynku, a decyzja prezesa UOKiK została wydana sześć lat temu, po orzeczeniu sądu apelacyjnego znalazła się ponownie w I instancji. Inna rzecz, że to akurat sprawa trudna i precedensowa.
Czy trzeba coś zmienić w przepisach?
Nie, wystarczy sprawnie zarządzać procesem. Spór to „projekt", który trzeba dobrze zaplanować. Kodeks postępowania cywilnego daje wiele możliwości, ale to od sędziego zależy, jak prowadzi proces, czy np. nie przeprowadza zbędnych dowodów, tak na wszelki wypadek.
Jaka sprawa wywarła na panu największe wrażenie?
Jeszcze kiedy byłem aplikantem, upadłość Stoczni Gdańskiej. Andrzej Wierciński był syndykiem stoczni, a w naszej kancelarii powołano specjalny zespół, który to obsługiwał i w którego skład wchodziłem jako początkujący prawnik. Do dziś też pamiętam sprawę karną o zabójstwo, którą dostałem z urzędu i która skończyła się uniewinnieniem oraz cofnięciem apelacji przez prokuraturę. Miałem satysfakcję.
Czy polski rynek usług prawniczych ma jeszcze szanse na rozwój?
Martwi mnie to, że Polska przegrywa szanse na wzrost tego rynku. Dobitnym przykładem jest decyzja szczytu unijnego w sprawie lokalizacji sądów patentowych – żaden nie znalazł się w naszej części Europy. Polska była naturalnym kandydatem, ale najwyraźniej nasz resort sprawiedliwości o to nie zabiegał. Niestety, nie jesteśmy atrakcyjną jurysdykcją – wiele procesów do nas nie trafia albo od nas ucieka. Przykładowo Anglicy promują Londyn jako dobrą jurysdykcję, pokazują, że mają profesjonalny sąd handlowy, arbitraż czy wreszcie ich specjalność – sądownictwo morskie. Warto by się zastanowić, jak w podobny sposób promować Warszawę w zakresie sądu gospodarczego. Przyniosłoby to lepsze efekty niż populistyczne zapowiedzi deregulacji zawodów.