Już od kilku lat promuje pan w Polsce mediacje i negocjacje, które też są pewnym nowym terytorium dla prawników.
Od początku mojej pracy zawodowej starałem się raczej rozmawiać, przekonywać, niż walczyć w sądzie. Występowanie w procesie za bardzo kojarzyło mi się z nieprzewidywalnością i ograniczonym wpływem na wynik sporu. Podczas negocjacji mamy większą kontrolę nad tym, co się dzieje, nad wynikiem sprawy. W odnalezieniu tej drogi zawodowej pomogły mi bez wątpienia podróże. Dziesięć lat temu byłem w Wielkiej Brytanii. Tam znalazłem systemowe rozwiązanie na przezwyciężenie impasu w negocjacjach. Były nim mediacje. Wtedy właśnie zacząłem propagować ten sposób rozwiązania sporów w Polsce. Tak więc zarówno negocjacje, jak i mediacje stały się moją pasją.
A jak wyobrażał pan sobie swoją pracę prawniczą na początku kariery?
Zawsze drażniła mnie niesprawiedliwość. Wydawało mi się, że uprawianie prawa w praktyce to jest właśnie sposób na walkę z nią. Chciałem być nawet prokuratorem. Kiedy jednak zobaczyłem podczas praktyk studenckich, jak wyglądała praca prokuratora w tamtym ustroju, na czym polega socjalistyczna sprawiedliwość, zniechęciłem się do tej profesji.
Jako prawnik w przedsiębiorstwie miał pan mniej do czynienia z kuriozum ówczesnego wymiaru sprawiedliwości?
Zdarzały się sytuacje, które dziwiły mnie, młodego prawnika. Kiedy pracowałem jako referent prawny, często sam zajmowałem się obsługą przedsiębiorstwa, bo radczyni prawna, z którą pracowałem, ze względów zdrowotnych często była nieobecna. Pamiętam, że otrzymałem wyrok, który zawierał sprzeczną treść sentencji i uzasadnienia. Byłem młodym niedoświadczonym prawnikiem i byłem wtedy sam. Nie miałem pojęcia, co z nim zrobić. Muszę przyznać, że wówczas trochę zwątpiłem w to, czego mnie uczono na studiach. Zwróciłem się o pomoc do bardziej doświadczonego radcy prawnego. Też był zaskoczony. Stwierdził nawet, że to orzeczenie nadaje się do rewizji nadzwyczajnej.