Polsce od lat działa instytucja, która stoi na straży naszych danych. Zakres ich ochrony rozszerza się w tempie wręcz galopującym. Czasem sięga granic absurdu. Tak było w sprawie ochrony danych osobowych w księgach parafialnych, która miała już swój finał w sądzie.
Prosty obywatel patrzy na tę potężną, wręcz abstrakcyjną machinę z pewnym dystan?sem, jak na zjawisko, które go bezpośrednio nie dotyczy. Jednocześnie państwo, rozwijające twórczo myśl o jak największej ochronie danych, za?pomina o sprawach istotnych, które nie abstrakcyjnie, ale całkiem realnie mogą naruszać prawa obywateli i stanowić dla nich zagrożenie.
Chodzi o tzw. monitoring wizyjny. Polskie miasta wręcz obrosły kamerami: na ulicach, skwerach, w sklepach i urzędach publicznych. Są ich setki tysięcy, chociaż nikt tak naprawdę nie zadał sobie trudu, aby je policzyć. Prosty obywatel, idąc ulicą, ma niemal 100-procentową pewność, że jest obserwowany przez oko Wielkiego Brata.
Konkretnie przez kogo, w jakim celu, co się z nagraniem stanie później, komu zostanie przekazane, tego już nie wie. ?I się nie dowie.
W Polsce bowiem ciągle nie ma przepisów, które nie tylko nakazywałyby znakowanie monitoringu (podawanie adresu właściciela kamery, którego dane są, nomen omen, chronione) i określały miejsca, w których takie kamery mogą być instalowane (stąd też liczne przypadki nagrań w publicznych toaletach czy przebieralniach), ale także takich, które regulowałyby prawa monitorowanych obywateli, np. żądania usunięcia nagrań.