Niby nie ma się czego czepiać, bo w zasadzie wszystko jest jasne i pewne. Zdecydowana większość w Sejmie pozwala przecież Prawu i Sprawiedliwości stworzyć gabinet bez problemów. W tym pędzie zapomniano jednak o konstytucji i przyjętych w niej procedurach wyłaniania premiera i członków jego gabinetu, ignorując jednocześnie formalne kompetencje prezydenta, któremu konstytucja przyznaje inicjatywę wskazania kandydata na szefa rządu (choć praktycznie jest on uzgadniany wcześniej ze zwycięzcą wyborów). Władze PiS postawiły zatem Andrzeja Dudę w roli wykonawcy decyzji politycznych partii. Roli dla niego niezręcznej.
Według konstytucji bowiem to właśnie prezydent powinien jako pierwszy przedstawić kandydata na premiera – i nie jest tu związany żadnymi ustaleniami politycznymi. Teoretycznie może wskazać, kogo chce (w praktyce oczywiście jest inaczej). Ma na to 14 dni od pierwszego posiedzenia Sejmu. Wskazany przez głowę państwa kandydat na premiera ma kolejne dwa tygodnie na przedstawienie składu swojego gabinetu. Jeżeli prezydent zaakceptuje te propozycje i odbierze ślubowanie, dalsza procedura toczy się w parlamencie. Premier ma kolejne dwa tygodnie na przedstawienie w Sejmie swojego programu i uzyskanie wotum zaufania. Potrzebna jest tutaj bezwzględna większość głosów w obecności co najmniej połowy ustawowej liczby posłów. Jeżeli takie poparcie otrzyma, może zacząć działać.
W obecnej sytuacji politycznej zapewne konstytucyjne 14-dniowe terminy nie zostaną wykorzystane i cała procedura wyłaniania rządu potoczy się znacznie szybciej.
Pytanie tylko, co takiego dają te trzy dni różnicy, że warto było ominąć obowiązujące procedury. Można powiedzieć, że nic się nie stało, bo to tylko konstytucyjna teoria, a rzeczywistość polityczna idzie własny torem. Ale można jednocześnie zapytać, po co właściwie jest ta konstytucja. No i pozostaje jeszcze kwestia smaku.