Afera z „handlarzem bronią od respiratorów” wybuchła w pierwszej fazie covidu, kiedy rząd po omacku szukał rozwiązań, by zapobiec rozprzestrzenianiu się epidemii. Przywiezione potężnym antonowem maseczki z Chin okazały się nie mieć certyfikatów, a zamówiony i zapłacony, wart ponad 150 mln zł sprzęt, który miał ratować życie najciężej chorym, nie dotarł.
W stanie wyjątkowym, a taki spowodował covid, gdzie decyzje czasem muszą być podejmowane szybko i na skróty, łatwo o błąd. Tyle tylko, że nawet wtedy – zgodnie z prawem – nikogo nie zwalnia się z odpowiedzialności, wyjaśnień, a organów państwa od dociekania, jak do błędnej decyzji doszło.
Czytaj więcej
List gończy wystawiono już po śmierci „człowieka od respiratorów”, a akt zgonu służby dostały dziesięć dni po kremacji.
Co do tego, że doszło do kompromitacji kierownictwa resortu zdrowia, nikt nie ma wątpliwości. Bo jak wyjaśnić sytuację, w której państwowy urząd, posiadający armię prawników, a do dyspozycji służby specjalne, podpisał umowę na dostawę respiratorów i przelał pieniądze nieznanemu człowiekowi, który z branżą medyczną nie miał nic wspólnego? Miał za to związki ze służbami i ponoć ich rekomendacje.
Jednak nawet nie urzędnicza niekompetencja okazała się tu najgorsza. Wokół sprawy szybko rosły mury i zasieki stawiane przez wszystkich, którzy zobowiązani byli ją wyjaśnić i odzyskać pieniądze. Ministrowie zamieszani w aferę odeszli z resortu, kwitując, że przecież nie ma żadnej afery, a sprawę „dawno” wyjaśniono. Służby, policja i prokuratura nagle odwróciły głowy, jakby przyjmując, że nie ma tu czego badać. Miało się wrażenie, że zamiast szukać milionów i sprawców, starano się uzasadnić, że nic się nie stało.