Aby zachęcić czytelników do zmierzenia się z kolejnym dylematem nadprodukcji w polskim ustawodawstwie, i tym razem zacznijmy półżartem. Na przykład tak: uwaga, uwaga, miła wiadomość dla sfrustrowanych reformatorów postępowania karnego z obu stron barykady, nie wyłączając tych, którzy zdołali wspiąć się na jej koronę! Dosyć szlochów nad brakiem konsensusu w kwestii kontradyktoryjności procesu czy granic dopuszczalności dowodów będących tzw. owocami z zatrutego drzewa, czyli zdobytych nielegalnie. Niestraszne są girlandy przepisów przejściowych okalające od 1 lipca 2015 r. reformę, a po 14 kwietnia 2016 r. kontrreformę, które przypadkowo splecione ze sobą sprawiają, że obecnie, w zależności od daty wniesienia aktu oskarżenia, ten sam sąd czy bodaj identyczny skład orzekający może w bliźniaczych stanach faktycznych procedować według aż trzech reżimów prawnych: sprzed reformy, zreformowanego oraz przereformowanego. Nie przesadzajmy ze współczuciem dla sędziów karnych i prokuratorów opędzających się od złośliwych kruczków intertemporalnych – nie robią tego non profit. Rodacy cieszący się czynnym prawem wyborczym niechaj zaś ruszą wyobraźnią, zanim coś im dokuczy, zamiast narzekać post factum. Wszak w procedurze cywilnej dzieje się podobnie osobliwie, choć o wiele ciszej, mniej kwieciście oraz bez szans na zbicie przez kogokolwiek politycznego kapitału.
Ach, więc o to szło!
W ten oto sposób bezkolizyjnie wkraczamy (między innymi) na obszar zmian animowanych z początkiem 2016 r. ustawą z 10 września 2015 r. o zmianie niektórych ustaw w związku ze wspieraniem polubownych metod rozwiązywania sporów (DzU z 2015 r., poz. 1595; dalej: nowela mediacyjna). Uśmiech gaśnie bezpowrotnie. Darujmy sobie sprawozdanie, co tam widać. Ważne jest bowiem to, czego niewprawne oko laika odpowiednio wcześnie nie wypatrzy i chyba do tej pory nie wypatrzyło.
Cele noweli mediacyjnej były, jak zwykle, wzniosłe. W uzasadnieniu rządowego projektu tej ustawy (druk nr 3432 Sejmu VII kadencji) czytamy, że chodziło przede wszystkim o zagwarantowanie jak najwyższego stopnia świadomości stron sporu cywilnego o możliwości porozumienia się w drodze ugody jeszcze przed wytoczeniem powództwa oraz we wstępnej fazie postępowania. Jakie to uczone, nieprawdaż? Im głębiej jednak wnikać w treść dokumentu, tym bardziej wątle prezentuje się ów cel. Nasuwa się refleksja, że inicjatywa musiała mieć drugie dno. Żaden trzeźwo myślący gabinet nie troska się przecież zjawiskami w psychice uczestnika sprawy sądowej, które nie przekładają się na wymierne korzyści dla państwa, jego organów lub organizmów przezeń wspieranych bądź tolerowanych, w tym dla tworów totumfacko nazywanych „grupami nacisku".
No i bingo. Gdzieś w połowie tyrady projektodawca wyjawił, że najbardziej pożądanym efektem nowej regulacji jest wzrost liczby postępowań mediacyjnych podejmowanych na skutek umowy stron lub prowadzonych z wniosku o mediację przed wytoczeniem powództwa, i tym samym odciążenie sądów. Efekt taki chciano osiągnąć metodą wprowadzenia – tu starajmy się nie uronić ani przecinka – „systemu usprawnień proceduralnych i organizacyjnych oraz zachęt ekonomicznych, które skłonić mają strony do podejmowania prób polubownego rozwiązania sporu przed skierowaniem sprawy do sądu lub w toku postępowania sądowego, a także zapewnienia odpowiedniej jakości usług mediacyjnych". Uwagę od środków zmierzających do uświęcenia tego prawdziwego, a nie rzuconego na pierwszy ogień dla niepoznaki celu przedsięwzięcia usiłowano odwrócić wzmianką o równoległych pracach nad wdrożeniem do polskiego porządku prawnego dyrektywy Parlamentu Europejskiego i Rady 2013/11/UE z dnia 21 maja 2013 r. w sprawie alternatywnych metod rozstrzygania sporów konsumenckich oraz zmiany rozporządzenia (WE) nr 2006/2004 i dyrektywy 2009/22/WE (dyrektywa w sprawie ADR w sporach konsumenckich) (DzUrz. UE L 165 z 18 czerwca 2013 r., s. 63).
Już w tym punkcie staje się oczywiste, że o zakresie regulacji zdecydował nie jakiś prawnoeuropejski standard, który – co widać czarno na białym – wiąże Rzeczpospolitą Polską tylko w sprawach konsumenckich (w których w roli powoda albo wnioskodawcy występuje konsument w sensie art. 221 k.c., czyli osoba fizyczna dokonująca z przedsiębiorcą czynności prawnej niezwiązanej bezpośrednio z jej działalnością gospodarczą lub zawodową), ani utarty wzorzec ze sfery niepisanego prawa umownego (honorowanego w cywilistyce z mocy art. 353